Myśli w ruch
Czasem wydaje nam się, że TAM, gdzieś, za granicą, to jest świat i się dzieje. A u nas – pustka, głucha cisza. A wystarczy przyjrzeć się działalność jednego człowieka – Michała Merczyńskiego – założyciela i pomysłodawcy Festiwalu Malta, żeby zdać sobie sprawę, jak wiele rzeczy TUU nas omija.
— W swoich wypowiedziach często mówi Pan o współpracy, współtworzeniu, wzajemnym zaufaniu, które są podstawą do tworzenia czegokolwiek. Jak widzi Pan te wartości w kontekście Pańskiej działalności kulturalnej tutaj, w Poznaniu?
W różnych miejscach bywałem, ale zawsze będę podkreślać, że moje miejsce jest tutaj. Dwadzieścia siedem lat temu zacząłem robić Maltę. Po drodze oczywiście działałem też na innych polach: Festiwal Czterech Kultur w Łodzi, Teatr Rozmaitości, a przez ostatnie dwanaście lat Instytut Audiowizualny. Jednak przez te wszystkie lata realizowałem Maltę i będę to robił dalej. To jest organicznie część mojego systemu funkcjonowania jako osoby, która stara się współtworzyć różnego rodzaju działania artystyczne czy kulturalne.
W ogóle jestem zdania, że lokalność jest bardzo ważna, bo aktywizuje tych, którzy są w pobliżu. Jednym z naszych wielkich problemów społecznych stało się to, że bardzo trudno jest nam się komunikować i współpracować. Poziom wzajemnego zaufania społecznego wśród Polaków jest bardzo niski. Jakimś fenomenem były lipcowe protesty. Odbyły się co prawda w politycznej sprawie, ale odsłoniły część społeczeństwa niezwiązaną z czystą polityką. Nagle okazało się, że ludzie potrafią coś wspólnie zrobić, w poczuciu przekonania, że dzieje się coś ważnego. Poznań wyróżniał się tym, że zgromadzenia miały od początku charakter „no logo”, a do zebranych tłumów przemawiali nie politycy, a przede wszystkim Wielkopolanie.
W Poznaniu pojawia się pewien rodzaj ekumenicznego, wielokulturowego otwarcia. Staje się ono jedną z cech tego miasta i myślę, że Poznań dzięki temu wiele zyskuje. Pojęcia takie jak tolerancja czy otwartość są wartościami, wobec których większość definiuje się pozytywnie. Dlatego też tu, w tym mieście, panuje już nieco inny klimat, niż kilka lat temu. Niezwykle ważna jest również gotowość do dialogu. Ogromny problem stanowi fakt, że nie potrafimy ze sobą rozmawiać i jako społeczeństwo stoimy po dwóch stronach tego „Grand Canionu”, który raczej się rozszerza, niż zwęża.
— Klimat Poznania się zmienił, zmieniła się też Malta. U początków swojego istnienia funkcjonowała jako typowy festiwal plenerowy. Jaki charakter ma dziś?
Pierwsze lata Malty to były zupełnie inne czasy, inne potrzeby i inne opowieści. Dziś, wielu ludzi z mojego pokolenia zaczyna zdanie od „ach, kiedyś to była Malta…”. Wtedy pytam, na jakim spektaklu w ramach festiwalu byli w tym roku. Nie byli. No właśnie. Zadaję więc kolejne pytanie, co robią najchętniej. Najchętniej siedzą w domu i oglądają świetne kino na swoim projektorze.
To naturalne, że ludzie w pewnym wieku nie odczuwają już tak wielkiej potrzeby bycia razem, jak to się dzieje u młodego pokolenia. Tak było zawsze, jeśli chodzi o różnego rodzaju aktywności kulturalne. My jednak, jako największy kulturalny projekt w Poznaniu i z największą dotacją z Miasta, czujemy odpowiedzialność i staramy się kierować naszą ofertę do jak najszerszej grupy. Specjalne działania adresujemy do seniorów, mamy też rozbudowany program dla dzieci.
W ogóle uważam, że wszystko co robimy jest w jakimś stopniu działaniem edukacyjnym o charakterze fakultatywnym. To nie jest nauka w szkole, ale pewna propozycja dla widza, czasem dotycząca podejmowania trudnych tematów, którym można się przyjrzeć przez pryzmat sztuki. Dwa duże zadania, które na siebie bierzemy, to Idiom i Generator Malta. Idiomy to precyzyjnie wybrane tematy, które realizujemy w ramach Festiwalu z artystami z najwyższej półki. Generator Malta jest z kolei miejscem dialogu w centrum miasta, od eksperymentów społecznych i edukacyjnych, po działania z młodymi artystami, przedsięwzięciem otwartym dla każdego, ze sceną teatralną, muzyczną, dziecięcą.
Połączenie tych dwóch elementów – Idiomu i Generatora – doprowadziło do tego, że jesteśmy jedynym festiwalem z Polski, który otrzymał nagrodę EFFE (Europe for Festival, Festival for Europe). W pierwszej edycji konkursu wpłynęło ponad tysiąc wniosków, a przyznano tylko dwanaście nagród. Jedną z nich dostała Malta. Będę się tym chwalił do końca życia i jeden dzień dłużej, jak mawia mój kolega Jurek Owsiak, bo jest czym. Tego wyróżnienia nie otrzymał żaden inny polski festiwal, a wszyscy o nie walczyli.
— Gdzie tkwi tajemnica sukcesu, którego miarą są nie tylko przyznane festiwalowi nagrody, ale przede wszystkim fakt, że trwa on i rozwija się od dwudziestu siedmiu lat?
Kiedy zaczynaliśmy, mieliśmy pełne przekonanie, że to będzie coś ważnego. Tajemnica sukcesu tkwi w jednym – każdego roku trzeba stanąć przed lustrem, spojrzeć na siebie, zrobić rodzaj samooceny i zapytać się: „Co trzeba zmienić, żeby ludzie, którzy z nami pracują, ufają nam – zarówno artyści, jak i publiczność oraz wszyscy kooperujący z festiwalem – chcieli nadal z nami funkcjonować?”. Oczywiście my pełnimy rolę głosu, który chce zaproponować widzom i twórcom pewną opowieść, ale realizować ją musimy wspólnie. Nie stoimy na ambonie i nie przekazujemy wiecznych prawd. Istotą rzeczy jest pewien rodzaj wyczucia, które sądzę, że mamy, w poruszaniu problemów, mających swój artystyczny, społeczny i czysto ludzki rezonans. Niezmienna w Malcie jest jedna rzecz, ten festiwal będzie się zmieniał. On musi być przedsięwzięciem, które proponuje tematy i rozwiązania, ale jednocześnie reaguje na publiczność i włącza ją do udziału.
— Wątek włączania publiczności do aktywnego udziału w festiwalu, nieuchronnie przywodzi na myśl Pana poruszające wystąpienie, inaugurujące tegoroczny koncert zespołu Laibach, który odbył się w ramach Malty, w Parku Wieniawskiego.
Sytuacja w tym roku była faktycznie wyjątkowa. Z jednej strony Pan Premier Gliński zdecydował, że nie wypłaci nam, uprzednio przyznanej przez siebie dotacji, na tegoroczną edycję Festiwalu, mimo że – powtórzę – przyznał nam ją zespół powołanych przez Pana Premiera ekspertów, znając już od marca 2017 r. program Malty, wiedząc kto będzie kuratorem i jaki będzie idiom. Niestety po spektaklu Olivera Frljića „Klątwa”, wystawianym w Teatrze Powszechnym w Warszawie, rozpętała się burza. Jako że Oliver Frljić został kuratorem tegorocznej Malty, Ministerstwo postanowiło nie wypłacić nam przyznanych funduszy. Mimo rozmów i dyskusji, niestety nie udało nam się porozumieć. Uważam, że Premier przekroczył tutaj Rubikon. Gdybyśmy złożyli wniosek, a eksperci wydaliby decyzję odmowną, można by ją różnie oceniać, ale trudno – taka wola i aksjologia Ministerstwa. Ale w naszym przypadku decyzja została podjęta wcześniej, następnie Minister Gliński odwołał własne zobowiązania. Uważam, że to nie do przyjęcia. Nie zależy nam na niezdrowej sensacji wokół tego tematu, ale będziemy kontynuowali sprawę jako Fundacja, aby zadeklarowane środki jednak wpłynęły na konto Malty.
W tamtym momencie stało się coś niesamowitego. Zadzwonił do mnie Mariusz Wilczyński – wybitny rysownik i animator i powiedział: „Miszka, trzeba w takim razie zrobić aukcję i po prostu zebrać fundusze”. Nie dość, że Mariusz namalował pracę, która później została zlicytowana, to jeszcze wykaligrafował list do naszych przyjaciół z prośbą o wsparcie. Odzew był niesamowity. Od śp. Janusza Głowackiego, który jako jeden z pierwszych ofiarował książkę ze swoim autografem, przez Krzysztofa Pendereckiego, który przekazał jedną stronę ze swojej symfonii, która dopiero będzie miała prawykonanie, aż po Johna Maxwella Coetzee, który przesłał swoje zdjęcie z autografem z ceremonii wręczenia mu Nagrody Nobla. Aukcje wciąż zresztą trwają.
— Największym rezonansem odbiła się jednak akcja crowdfundingowa na rzecz Malty.
Zgadza się, choć ja zawsze byłem przekonany, że taki festiwal jak nasz, nie powinien korzystać z crowdfundingu, bo to formuła raczej dla startupów. Byłem zresztą przy narodzinach pierwszego crowdfundingowego portalu wspieramkulturę.pl. Jego twórczyni, Pani Ewa Gerl przekonała mnie, że w zaistniałych okolicznościach, trzeba się do ludzi odezwać. Kluczowe było hasło: „Zostań Ministrem Kultury” i tutaj kłaniam się nisko mojej żonie Kasi Mazurkiewicz, bo to ona je wymyśliła. Ponad tysiąc osiemset osób i trzy instytucje zebrały kwotę 300 000 zł. To było coś niesamowitego. Stąd moje wystąpienie przed koncertem zespołu Laibach, które było ukłonem w stronę wszystkich wspierających nas osób.
— Jak widać organizacja tak ogromnych przedsięwzięć kulturalnych wymaga nie lada wysiłku i wytrwałości. Skąd bierze Pan na to energię i wiarę, że warto?
Jest tylko jedna odpowiedź: pasja. Oczywiście w ten sposób zarabiam również na życie, ale podstawą jest pasja. Nie mógłbym wykonywać innej pracy. W pewnym sensie jestem w pracy cały czas i to jest organiczna część mojego życia, bez której ja nie funkcjonuję – bez książki, muzyki, teatru. Jestem szczęśliwym człowiekiem, bo mogę robić coś, co mnie pasjonuje. Mogę wprowadzać w życie pomysły i idee, do których jestem przekonany. Kolejną z nich jest budowa centrum kultury La FabrikA na terenie Bogdanki, z salą z prawdziwego zdarzenia dla nowego teatru w Polsce i Poznaniu. Zrobimy to, ale czeka nas jeszcze długi marsz, który potrwa pewnie ok. 5-7 lat. Każdy duży projekt jest pod lupą społecznej kontroli widzów, którzy od razu wyczują fałsz. To duża odpowiedzialność, ale i ogromna satysfakcja, jeśli wszystko się powiedzie. Nie byłbym w stanie się tym wszystkim zajmować, bez tego poczucia satysfakcji.
— My również nieśmiało budujemy swoje edycje w oparciu o konkretne tematy. Ten numer postanowiliśmy zbudować wokół tematu „scena”. Czy Pana zdaniem to nadal jest odrębna przestrzeń, czy może dziś wszystko stało się już sceną?
To jest oczywiście wielki temat, który często porusza się w socjologii i różnych naukach humanistycznych. Nie zapomnę nigdy lektury z czasów moich studiów „Człowiek w teatrze życia codziennego” Ervinga Goffmana, który mówił o tym, że człowiek zawsze występuje w jakiejś roli. Kultura jest w ogóle rodzajem roli, konwenansów, dystansu, który wynika z określonych przekonań. Zawsze jest to pewien rodzaj gry i w pewnym sensie cały czas jesteśmy na scenie. To zjawisko coraz bardziej się pogłębia i jest coraz bardziej wszechogarniające jeśli chodzi o współczesny świat.
Profesor Zygmunt Bauman napisał takie zdanie: Gdyby Kartezjusz dzisiaj wygłaszał swoją główną myśl, powiedziałby nie „myślę, więc jestem”, a „jestem widziany, więc jestem”. Sądzę, że to niezwykle trafna definicja współczesnego świata. Jest w nas jakaś silna potrzeba bycia na scenie życia. Natomiast wracając do teatru i sztuki, pewne granice między sceną, a widownią już dawno zostały zatarte. Nie spowodowało to jednak, żeby w budynkach teatralnych, mających klasyczny, włoski podział na scenę i widownię, przestały się dziać rzeczy genialne i najbardziej poruszające. Istota nie polega na tym, czy fizycznie stoi przed widzem scena. Istota tkwi w tym, co artysta chce nam powiedzieć i jak nas włączy w tę myśl. Ważne jest to jak myślimy, a nie jak jesteśmy postrzegani. Sztuka daje do myślenia. Jeśli coś nas porusza, powoduje ruch myśli – to jest najważniejsze i niezmienne na przestrzeni wieków.