Top
Bezmiar swobody – TUU
fade
1431
single,single-post,postid-1431,single-format-standard,eltd-core-1.0,flow-ver-1.3.1,,eltd-smooth-page-transitions,ajax,eltd-blog-installed,page-template-blog-standard,eltd-header-standard,eltd-fixed-on-scroll,eltd-default-mobile-header,eltd-sticky-up-mobile-header,eltd-dropdown-default,wpb-js-composer js-comp-ver-4.12,vc_responsive
DSC_3870

Bezmiar swobody

„Najgłębiej zakorzenionym lękiem ludzkości jest ten związany z nieprzewidywalnością. Dlatego próbując przeciwstawić się bezmiarowi nieznanej przyszłości, ludzkość wytworzyła potrzebę nieograniczenia własnej mocy. Pierwotny lęk przed Przyrodą był obawą egzystencjalną istoty słabej i ograniczonej. Wydaje się, że jego najbardziej przeciwnym biegunem jest obecne poczucie mocy nad-przyrodzonej.” Czy pełnia władzy jest nieskończonością? Władysław Polcyn – biolog, profesor UAM w Poznaniu, autor „Moratorium dla drzew” wnikliwie przygląda się ludzkości.

 

Moje poczucie swobody wzrastało podczas harcerskich obozów wędrownych, potem przez wiele lat eksploracji górskich. Noce pod sierpniowym niebem, przy zimowym Księżycu, tygodnie z bezmiarem górskiego horyzontu. Wszystkie te chwile były wolne od autorytarnych ograniczeń dominujących czasy mojej młodości. Zamiast brać udział, tworzyliśmy własne światy. Światy bez miary, światy swobody. 

 

Te doświadczenia były przyczyną późniejszego akademickiego zainteresowania światem roślin, których doskonała kolektywistyczna sprawność, oparta na zasadzie redystrybucji i współpracy, a nie tylko mechanizmie konkurencji, jest tak dalece różna od ludzkich dysfunkcji społecznych. Przez swoje okienko badawcze mogłem zobaczyć obcy nam bezmiar międzygatunkowej kooperacji i zrozumieć, że to on dominuje ziemską bioróżnorodność. Tak, te zainteresowania były formą odmowy uczestnictwa w transformacji ustrojowej, która miała autorytaryzm zastąpić regułami darwinizmu społecznego, marna pensja akademicka i niekomercyjne badania częściowo z tego zwalniały. 

 

Pomyślmy o alternatywnej – symbiotycznej wizji świata, w którym każdy ma swoje miejsce i nie trzeba udowadniać, że ktoś jest lepszy, a ktoś inny gorszy. W naturze organizmy, nawet odrębnych gatunków, nie tylko rywalizują ze sobą, ale i przenikają się wzajemnie, uzupełniają i współpracują. Spójrzmy na sposób, w jaki symbiotyczna produktywność roślin opanowała świat. Tylko z pozoru są bierne. Potrafią to, czego my dopiero się uczymy – czerpać energię prosto ze Słońca. Jak bardzo brudna jest nasza egoistyczna gospodarka, a jak czysta jest swoboda, z jaką rośliny potrafią inwestować w swoje otoczenie, bez powodowania zniszczeń w środowisku. Jak bardzo ograniczone są zasoby nam dostępne, a jak niezwykła jest gospodarność drzew, które żyją przez setki lat, nie ruszając się ze swego miejsca? To ta różnica jest prawdziwym bezmiarem do opanowania. 

 

Praca laboratoryjna związana jest z ograniczeniem zamknięcia w czterech ścianach. Wtedy to odkryłem w sobie pasję biegową. Potraktowałem ją jak powrót do dawnych eksploracji, tym razem w wymiarze leśnym. Odkryłem na nowo pory roku, tyle że w mieście i okolicach. Poznań szczególnie się do tego nadaje, gdyż integracja terenów parkowych i leśnych naszego miasta została zaprojektowana jeszcze przed wojną. To właśnie dzięki temu projektowi jako początkujący biegacz mogłem odkrywać kolejne zielone szlaki łączące dzielnice miasta z lasami podmiejskimi.

 

Śladem podobnych sobie biegowych neofitów zacząłem dzielić się swoją fascynacją. Nazwałem swój pamiętnik internetowy słowami piosenki Wolna Grupa Bukowina „Porzuć kroków rytm na bruku”, które w czasach harcerskich było wspólnym mottem. W tamtym czasie, choć jeszcze nie było Facebooka, poznałem biegaczy z wielu zakątków Polski oraz jeden z bezmiarów swobody – wspólną pasję. Wszystkim chodziło dokładnie o to samo. Imprezy biegowe były w różnych miejscach, spotykaliśmy się na nich, a potem zapraszaliśmy się nawzajem na organizowane przez nas i tylko dla nas leśne lub górskie wydarzenia biegowe. Przyzwoitym minimum był dystans co najmniej maratonu. Moją obsesją tego czasu było wyznaczenie i zaproszenie ich na jak najdłuższą trasę wzdłuż Warty. Ostatecznie trasa ta rozrosła się do 50 mil, spinając pętlą oba brzegi rzeki między mostami w Rogalinku i Biedrusku. Tak, horyzont, do którego mogliśmy dotrzeć w jeden dzień na własnych nogach jeszcze parę lat wcześniej wydawał się nie do ogarnięcia. Był jakimś bezmiarem, który teraz przemierzaliśmy podobni w swobodzie do zwierząt. Bezmiar tego doświadczenia opisałem wtedy tak: Pierwszą rzeczą, którą odczujemy jest gigantyczna różnica skali. Nie wypada więc zadowolić się kontaktem powierzchownym, cząstkowym. Góra to nie tylko jej widok z podnóża, jezioro to nie tylko nieśmiała kąpiel na brzegu, rzeka wreszcie to nie tylko dwa brzegi spięte mostem. Żeby spotkać się z rzeką, trzeba długo płynąć z jej nurtem albo poznać jej brzegi, najlepiej oba, własnymi nogami i to w wymiarze godnym jej wielkości. Nie każdy jest w stanie wybrać się na wyprawę do źródeł, ale mamy szansę „poznać jej melodię”, gdy poświęcimy na to chociaż kilka godzin. Ja zamarzyłem, aby był to cały dzień. Już niejedną godzinę spędziłem, biegając nad Wartą, ale czułem, że nie poznam jej prawdziwie, jeśli tego nie zrobię w odpowiednim wymiarze. Taki bieg jest wszystkim, co mogę zrobić, aby poczuć, że to nie jest przypadkowe spotkanie, że jestem na swoim miejscu. Jak delfiny w oceanie. To jest bardzo kojące, nawet gdy towarzyszy temu ból zmęczenia. Ból nie jest oznaką niedoskonałości. Kiedyś to upokarzało moją ambicję, teraz już nie. Ból oznacza, że właśnie docieramy do granic, do horyzontu, że wkrótce nasza droga się skończy. Można to doświadczenie nazwać metą. „Meta” to słowo z greki, sugeruje, że definiujemy coś na inny sposób niż dotychczas. 

 

Było to odkrycie fascynujące, autentyczna druga młodość, zresztą podobnie jak kiedyś wiązała się z nawiązaniem serdecznych przyjaźni. Pokonałem w ten sposób kryzys wieku średniego, specjalnie go nawet nie zauważając. Mam wrażenie, że dzięki pasji biegowej dopadł mnie on z dziesięcioletnim opóźnieniem, dopiero teraz, gdy już zawalił się cały nasz polski projekt społeczny.

 

Błąd antropologiczny 

 

Od pięciu lat z bólem obserwuję, że krajobrazy, z którymi się zżyłem, o których myślałem jak o swoim miejscu na Ziemi, lasy górskie, lasy pojezierzy, lasy w moim mieście, hektar po hektarze zamieniane są w postindustrialne pobojowisko. Staje się tak, pomimo że w myśl założeń ustawowych powinny pełnić funkcje ochronne. Lasom wokół dużych miast przypisana jest funkcja ochronna dla nas – mieszkańców, w tym dla tych, którzy jak ja uwielbiają w nich być jak najczęściej, częściej niż robotnicy z ciężkim sprzętem, który potrzebuje niewielu godzin, by las zniknął. 

 

Ustawodawca nie przewidział, że stawiając lasom obok siebie dwa w rzeczywistości przeciwstawne zadania – „korzystnego ich wpływu na (…) warunki życia i zdrowia człowieka” oraz cele produkcyjne, spowoduje, że interes komercyjny odsunie na bok zadania ochronne, że zwycięży krótkowzroczna perspektywa zysku, której nie będą się również przeciwstawiały samorządy miejskie, ponieważ polska gospodarka jest od 30 lat budowana na tej jednej zasadzie. 

 

Boleśnie się o tym przekonała nasza inicjatywa „Las Tulecki – wspólna sprawa”, próbująca zmotywować Urząd Miasta Poznania do obrony wschodniego klina poznańskiej zieleni. Są to lasy ochronne wewnątrz granic miasta, zarządzane przez Leśnictwo Kobylepole i gdzie znajduje się 408 ha Użytku Ekologicznego „Darzybór”, ale od trzech lat bezlitośnie trzebione w celach komercyjnych. W ten sam sposób niszczono Puszczę Białowieską, potem otulinę Bieszczadzkiego Parku Narodowego, to dzieje się we wszystkich górskich lasach ochronnych, a teraz koncern leśny dokonuje ekspansji również na lasy w miastach. 

 

Skąd się bierze cała kompulsywność tej ofensywy? Dlaczego jest tak nieustępliwa? Z jakiego powodu nie widzi upiornej groteski pseudoreligijnych haseł, w których szuka swego usprawiedliwienia?

 

Myślę, że to zacietrzewienie jest tragiczną próbą obrony wizji nieograniczonego postępu, który jednak opiera się na błędnej ocenie ludzkich możliwości. Jan Paweł II w „Centesimus annus” opisał to tak: U korzeni bezmyślnego niszczenia środowiska naturalnego tkwi błąd antropologiczny, niestety, rozpowszechniony w naszych czasach. Człowiek mniema, że samowolnie może rozporządzać ziemią, podporządkowując ją bezwzględnie własnej woli, tak jakby nie miała ona własnego kształtu i wcześniejszego, wyznaczonego jej przez Boga przeznaczenia, które człowiek, owszem, może rozwijać, lecz któremu nie może się sprzeniewierzać. Zamiast pełnić funkcję współpracownika Boga w dziele stworzenia, człowiek zajmuje jego miejsce i w końcu prowokuje bunt natury, raczej przez niego tyranizowanej niż rządzonej.

 

Najgłębiej zakorzenionym lękiem ludzkości jest ten związany z nieprzewidywalnością. Dlatego próbując przeciwstawić się bezmiarowi nieznanej przyszłości, ludzkość wytworzyła potrzebę nieograniczenia własnej mocy. Pierwotny lęk przed Przyrodą był obawą egzystencjalną istoty słabej i ograniczonej. Wydaje się, że jego najbardziej przeciwnym biegunem jest obecne poczucie mocy nadprzyrodzonej. Historia tej idei zrodziła się z projektu oświeceniowego, z zamiaru wyzwolenia spod przemożnego wpływu sił natury. Czynienie sobie Ziemi poddaną stało się projektem emancypacji, wynaturzenia Człowieka. Do tego dyskursu przyłączył się, z fatalnym skutkiem, również program ideologii faszystowskiej: Silni przepędzą słabych, ponieważ pęd do życia w jego ostatecznej postaci zawsze roztrzaska ramy tak zwanego humanitaryzmu, ażeby zamiast niego zaistnieć mógł humanitaryzm przyrody, która tępi słabych, ażeby oczyścić miejsce dla silnych („Mein Kampf”). Kolejne rewolucje obiecywały zbudowanie świata społecznego, w którym każdy będzie równy, jak w antycznych Atenach. Rewolucjoniści wiedzieli, że demokracja ateńska opierała się na nędzy pracy niewolniczej. Teraz technokracja obiecywała, że niewolnikiem staną się siły natury. Wydaje się, że obecnie dochodzimy do kresu tej nadziei. 

 

Mimo to obecni epigoni projektu emancypacji wciąż przywdziewają mundury z epok minionych, by jeszcze raz odegrać sceny dominacji i upokorzenia Natury. Ścinają pomnikowe drzewa, rozpruwają brzuchy saren, żądają prawa wyrębu i odstrzału w imię bluźnierczych czarnych mszy przed obliczem świętego Huberta, którego wiarę w świętość życia zwierząt obracają do góry nogami. Największe święto mają 3 listopada, dzień po Zaduszkach i na początku własnego sezonu śmierci – polowań i wyrębów.

 

Wydaje nam się, że budujemy cywilizację według całkowicie naszych – ludzkich reguł. Wydaje nam się, że mechanizmy gospodarcze nie napotykają na przeszkody inne niż poziom naszych zdolności inżynierskich. Konstrukcja nowej szczepionki wydaje się to potwierdzać. Wytworzyliśmy ją w rekordowym czasie, czyli znowu zwyciężyliśmy z żywiołem natury i możemy wrócić na stare utarte szlaki. Naszą cywilizację wyobrażamy sobie jak wielki transatlantyk, rozcinający fale, których płynna natura jest przeciwieństwem stabilnych żyroskopowych konstrukcji. Głosimy, że konstrukcje te służą zarówno pokładom I klasy, jak i tym, którzy utrzymują porządek na pokładach niższych. Nasze konstrukcje są sztywne i dlatego wcinają się z łatwością w miękki, poddany nam krajobraz. Plantacje zastępują naturalne lasy, kopalnie „ożywiają” rozwój prowincji, zwycięskie stele kominów fabrycznych znaczą nowe zdobyte terytoria barbarzyńców. Wizja obecnej cywilizacji opiera się na wyobrażeniu nieskończonych możliwości postępu technologicznego.

 

Tymczasem epidemie, brak żywności i wody, gwałtowne burze i upały, powinny uświadomić nam, że powłoki naszego transatlantyku tracą swoją szczelność. Przez szczeliny wlewa nam się do wnętrza słabo przez nas ujarzmiony żywioł termodynamiki. Powietrze, którym dotychczas swobodnie oddychaliśmy, teraz zaczyna spalać nasze płuca i skórę. Bez przychylności tego żywiołu nie przetrwamy paru chwil. Jednak na ekranach, w Internecie, widzimy, jak niespodzianie żywioł powietrza łączy się z żywiołem ognia. Podobne złączenie dokonuje się pomiędzy żywiołami ziemi i wody, powodując utratę równowagi naszych miast i domów. 

 

Wciąż jeszcze owady i ptaki rozbijają się o szklane tafle, zza których obserwujemy krajobraz. Wciąż możemy powoływać się na nasze pierwotne instynkty i wyruszać, by do listy cywilizacyjnych trofeów dołączyć kolejne egzotyczne okazy już teraz martwej Natury. Niestety za późno zorientowaliśmy się, że niektóre z nich wcale martwe nie są, gdyż wyciągnęliśmy je z zamkniętej dotąd puszki Pandory. Błąd ten kosztował w ciągu dwóch lat życie pięciu milionów z nas, również tych, których władza wydawała się bez miary. 

 

Łudzimy się wizją rozwoju, ale inaczej mówiąc, jest to po prostu obietnica ekspansji czyimś kosztem. Koncepcja rozwoju jest eufemizmem do „zwycięstwa mocniejszych nad słabszymi”. Papież Franciszek w „Laudato Si” mówi o ludzkiej dominacji tak: Wizja umacniająca arbitralność najsilniejszych doprowadziła do ogromnych nierówności, niesprawiedliwości i przemocy wobec większości rodzaju ludzkiego, ponieważ zasoby stają się własnością tego, kto przybył pierwszy, albo tego, kto ma więcej władzy: zwycięzca bierze wszystko (…) Paradygmat technokratyczny dąży do objęcia swoim panowaniem także gospodarki i polityki. Gospodarka postrzega wszelki rozwój technologiczny w zależności od zysku, nie zwracając uwagi na jakiekolwiek ewentualne negatywne skutki dla człowieka (…) Chodzi o błędne założenie, że w przyrodzie istnieje nieograniczona ilość energii i zasobów do wykorzystania, i że możliwe jest ich szybkie odtworzenie, oraz że negatywne skutki manipulacji w porządku naturalnym mogą zostać łatwo naprawione. 

 

Doświadczenie wolności a nie-skończoność zła

 

Wolność jest doświadczeniem dla wielu z nas przerażającym. Oznacza odłożenie na bok większości zobowiązań, ale także wsparcia współczesnej cywilizacji. Wolność jest konfrontacją z nagą przestrzenią i czasem, które mamy zamiar wypełnić swoją własną inwencją. Nie może nas teraz nikt prowadzić za rękę, musimy podejmować decyzje samodzielnie, bo jeżeli nie, to każdy z nas wie, że to wolnością nie jest. Skąd my to wiemy? Ponieważ od zawsze wolność jest wezwaniem do wyjścia poza sferę komfortu społecznego, poza ramy codziennych zadań, bez których nasza więź z otoczeniem może zostać przerwana i przekształcić się w najgorszy los – osamotnienie. To rodzi, tak wnikliwie opisaną przez Ericha Fromma, powszechną ucieczkę od wolności. 

 

Doświadczenie wolności jest łatwiejsze do zniesienia, jeżeli w przestrzeni pozbawionej dotychczasowych ułatwień i kontekstów odnajdziemy coś, co pokaże nam cel, jakiś jej koniec, formułę spełnienia, dzięki której bez żalu wrócimy do autyzmu naszej codzienności. Docelowa wolność nie jest możliwa. Tak, wolność jest stanem wyjątkowym, bo jest swobodą działania, której życie społeczne nam odmawia. Odmawia w zamian za bezpieczeństwo, w zamian za przewidywalność jutra. Choćby jutrem była tak pożądana przecież „dobra” śmierć. Śmierć anestezjologiczna.

 

Jeżeli to jest dla kogoś niewystarczające, bo chciałby mieć poczucie wolności również wśród ludzi, to staje przed pokusą największego ludzkiego zła. Całkowitą wolność społeczną mogą bowiem praktykować ci, którzy gotowi są na przemoc. Na obronę przed nią lub na jej stosowanie. Przemoc nie potrzebuje celu, wystarczy, że ją z siebie uwolnimy, jak oddech, bo jest dla nas tak samo naturalna. Wystarczy zasiać ziarno obawy, aby zrodziła się gotowość do przemocy. Będziesz myślał, że się bronisz, ale twoje czyny i myśli już są przemocą. Ty możesz tego nie zauważyć, ale wiedzą o tym ofiary twoich działań. 

 

Najłatwiej dostępną władzą jest władza nad cudzym ciałem i życiem. Dla tych, którzy chcą przez nią wyrazić pełnię swojej wolności wobec innych, niepraktyczne jest pozbawiać się przedmiotu władzy pospieszną eksterminacją. To nie przynosi tyle poczucia mocy, co osobiste zaangażowanie w bezpośrednie okazywanie władzy. Oni dręczą, osobiście lub gdy im braknie odwagi za pomocą ustaw i rozkazów. Pragną władzy nieograniczonej. Myślą, że w ten sposób dotykają absolutu, nieskończoności właśnie. Czym jest ulotna wdzięczność poddanego lub uciekiniera, skoro możemy skupić uwagę całego cudzego życia, w całej jego intensywności, na utrzymaniu naszej woli, aby to życie trwało jeszcze? Zadanie to wymaga trudu, ale nie musi być on pomysłowy. Wystarczy często sprawdzać, czy ból istnienia podległych istot utrzymuje kontakt z naszą wolą. W całym tragicznym wymiarze widzimy to teraz, gdy na naszej granicy trwają igrzyska śmierci.

 

Czy ta pełnia władzy jest nieskończonością? Nie, nie jest, jest tymczasowym złudzeniem, choć nielicznym tyranom udało się dożyć sędziwego wieku. Na każdego z nas przychodzi kres – jedyna egalitarna sprawiedliwość. Jednak narkotyk władzy, najsilniejsza ludzka namiętność, nie pozwala dostrzec całej jałowości satrapii, manipulacji, gwałtu, ziemskiej boskości, przywództwa. Stąd pojawia się pokusa władzy absolutnej, która wyraża się przez zadawanie śmierci. Praktykanci Antychrysta, ci, dla których Bóg jest tylko wodzem, żądają, aby oddać im we władanie „wszelką władzę na ziemi”.

 

Działa tu pewne arytmetyczne złudzenie. Nieskończoność władcy utrzymuje się, dopóki decyduje o skończoności innych. Potęga oprawcy rośnie wraz z ilorazem swego niezagrożonego trwania do nikłej skończoności ofiary. Arytmetyka uczy, że taki iloraz dąży do nieskończoności. Niczego więcej nie możemy osiągnąć, nie wydłużymy swego istnienia do wieczności, ale zabijając, sprowadzamy przyszły czas cudzego istnienia do minimum, którym było jego dotychczasowe życie od narodzin. Dlatego największą arytmetyczną wartość osiąga zadawana wolą oprawcy udręka lub śmierć dziecka. To tłumaczy czyn Heroda – jest on archetypem władzy nieograniczonej, asymptoty ludzkiego losu najbliższej arytmetycznego wyobrażenia nieskończoności. Czyż władcze istnienie nie jest nieskończenie długie wobec mizernej skali życia swoich ofiar? To tylko złudzenie nieskończoności, ale najpełniejsze z nam dostępnych. 

 

Spotkanie z obcym

 

Duch wojny wywodzi się z lęku, agresji, bezradności. Jego narzędziem jest zachłanność, gdyż jest ubogi w sensie braku. Brakuje mu „świętego spokoju” – bo jest pochłonięty licznymi „swoimi sprawami”, pracą, rodziną, karierą – tym wszystkim, co w jego wykonaniu staje się podobne do walki o zasoby i jest po prostu życiem w wymiarze biologicznym. Jego sposobem na wyjście z poczucia pasywności i konformizmu, sposobem na poczucie bycia aktywnym, jest aktywność pogardy. 

 

Człowiek pokoju jest ubogi duchem, ale w sensie prostoty. W przeciwieństwie do ogarniętych lękiem dysponuje odwagą nadziei i miłości. To jest dla niego nadmiar, więc chce się nim dzielić. Ten nadmiar powstał w licznych relacjach, bo pokój duszy wywodzi się z dobrych spotkań, tak wielu, że nie boi się spontaniczności. Bunt jest dla niego drogą do wyjścia ponad wymiar biologiczny, jest oddolną drogą do wspólnoty.

 

Antropologiczny błąd zasadza się na regule „liczę tylko na siebie, inni niech też tak robią”. Tak obecnie rozumiana jest sprawiedliwość społeczna. Słyszymy to co krok. Jednak możemy otworzyć dla siebie boczną furtkę. Dla mojej rodziny to otwarcie dokonało się dzięki wspólnocie Sant’Egidio z ubogimi Dworca Głównego, otwarliśmy własny dom, by razem z nami zamieszkał obcy, ale furtek ku wolności jest znacznie więcej, są co krok. 

 

Spotkanie z obcym i nam niepotrzebnym jest szansą na skorzystanie z depozytu ukrytego w sercu każdego, kto jest lub chce być człowiekiem pokoju. Wymaga to inwestycji i początkowej odwagi, które ktoś może nazwać rozrzutnością, ale poza błędną regułę nie musimy wychodzić sami. To zadanie nie podlega ocenie efektywności, tu jesteśmy prawdziwie wolni i nieograniczeni, bo czerpiemy z tego, co uwalnia się i pomnaża w chwili otwarcia na obcego i nam niepotrzebnego.

 

Biorą z tego obie strony spotkania, nie dają, nie kradną również, czerpią z tego bezmiaru, do tej pory niedostępnego „gdyż drzwi były zamknięte z obawy przed obcymi”. To chwila bardzo dynamiczna, więc nie wszystko może się udać, ale rozsądna inwestycja uwzględnia możliwość straty. Gdy początkowe zawahanie minie, jest to wrażenie wprost uwalniające, bo wyprowadzające na bezmiar swobody. Od tej chwili zaczynamy mierzyć siły na zamiary i w naszej buchalterii zarówno pozycje „winien”, jak i „ma” wpisujemy po lewej stronie. Wydaje mi się, że właśnie to miał na myśli Jerzy Filar, pisząc: 

Życie jest darem, od nielicznych dla wielu, 

Od tych, którzy wiedzą i mają, 

Dla tych, którzy nie wiedzą i nie mają.

 

___
tekst: Władysław Polcyn
ilustracja: Magdalena Chodorowska

znajdź całość TUU