Top
amor vacui – TUU
fade
1314
single,single-post,postid-1314,single-format-standard,eltd-core-1.0,flow-ver-1.3.1,,eltd-smooth-page-transitions,ajax,eltd-blog-installed,page-template-blog-standard,eltd-header-standard,eltd-fixed-on-scroll,eltd-default-mobile-header,eltd-sticky-up-mobile-header,eltd-dropdown-default,wpb-js-composer js-comp-ver-4.12,vc_responsive
DSC_8188a-www

amor vacui

Luty 2018 roku. Czwarta nad ranem: ciemno, zimno i najdalej do domu jak tylko się da. Dopływamy do Antarktydy, a do Ziemi Ognistej, najbliższego zamieszkałego lądu, jest ponad 900 km w linii prostej. Właśnie przejąłem ster i rozpoczynam wachtę. Przestał padać śnieg, a na kawałku czystego nieba pokazał się Krzyż Południa. Jest idealnie. I wtedy, płynąc jachtem przez cieśninę Drake’a, pośrodku niczego, wiedziałem, że ten stan to najdoskonalsza definicja „amor vacui” jaką, poznałem. Nawet ochrzciłem tak swój własny, wyimaginowany jacht. Szybko jednak zrozumiałem, że wszyscy nazywaliby go „Amor”. No właśnie. 

 

Na 18 stronie „Słownika terminologicznego sztuk pięknych” Stefana Kozakiewicza znajduje się definicja „amor vacui”. To pojęcie, jak wiele innych z 396 stronicowego tomu, musiałem wykuć na blachę na pierwszym roku studiów. Jego opis czytany dziś jest zaskakująco suchy i zupełnie inny niż konotacje, które przez lata mnożyły się w mojej głowie. Według pierwszego wydania słownika z 1969 roku: „Amor vacui (łac.), termin stosowany przez historyków sztuki – twórców pojęcia stylu manieryzmu (ok. 1520–1600) – określających jedną z podstawowych cech manieryzmu: w kompozycji elewacji budynku miał się wyrażać przewagą gładkich i pustych powierzchni, powstałych np. w wyniku specjalnego grupowania okien, eliminowana ornamentów okiennych (gł. we wł. budynkach świeckich XVI w. oraz w architekturze przedstawianej na obrazach niektórych malarzy tego okresu). Zob. też horror vacui”.

 

Ani słowa o umiłowaniu pustki i cienia dopisku o szerszym kontekście kulturowym pojęcia. Być może redaktor Kozakiewicz zakładał, że każdy zna łacinę i nie ma czego tłumaczyć. Niech będzie, ale jak to tak bez żadnej wzmianki o potencjale i pięknie niezapisanej formy? Jak to bez żadnego bąknięcia nawet o tendencjach (we wszystkich systemach i okresach sztuki) do pozbawiania dzieł zdobień, a nawet znaczeń? Przecież w tym właśnie często odnajdywano ich największy sens i wartość. Wewnątrz znaczenia „amor vacui” bezspornie drzemie ziarno sztuki klasycystycznej, konceptualnej, modernistyczna architektura, a nawet aspekty estetyki japońskiej. W niej właśnie jednym z najpopularniejszych typów piękna była nietrwałość, czyli piękno ulotne, zupełnie pozbawione kontekstów. Dlatego tajemnic natury nie można było przedstawić w konkretnym opisie, a tylko je sugerować. Im bardziej zwięzła, pusta forma, tym lepszy efekt. A tu nic. Nie obejmuję więc czule pana redaktora. 

 

Na szczęście słownik odsyła nas do „horror vacui” – lustrzanego odbicia i definicji zaprzeczenia pochwały braku. Tu jest już lepiej. Lakonicznie, lecz szerzej. Czytamy więc na 142 stronie, że jest to: „(łac.) termin używany czasem w rzemiośle artyst. lub dekoracji arch. na określenie tendencji do całkowitego wypełniania pola powierzchni przedmiotu mnogością motywów ornamentalnych, bez pozostawienia pustego tła”. Czyli paniczny lęk przed pustką, niepowstrzymana chęć nasycania treścią i opisem każdej przestrzeni. Można powiedzieć: strach przed pozostawieniem w spokoju. 

 

No to mamy komplet. Kulturowo-antropologczne jing-jang, które można rozwinąć na wiele aspektów współczesnej egzystencji. Wzajemnie uzupełniające się, splątane, oskarżające się oraz nieistniejące bez siebie nurty naszej rzeczywistości. Pierwszy z nich został oparty na wolności i pozostawieniu świata w formie pierwotnej, drugi na zapisywaniu, zawłaszczaniu i braniu w niewolę znaczeń – niekończący się palimpsest nadmiaru. To definiuje współczesną globalną cywilizację i kulturę. Myśl filozoficzną, struktury państwowe, religie, a także najnowsze paski w serwisach informacyjnych. Raczej nie ekscytujemy się w nich urodą pierwotnego stanu rzeczy i wolną przestrzenią. Nieliczni szukają jej na własną rękę: na ocenach, w wysokich górach lub duchowych odosobnieniach. Ale nawet tam robi się tłoczno. 

 

Dziś, gdy stoimy nad krawędzią katastrofy klimatycznej: płonie Australia, topi się Arktyka z Antarktydą, gdy załamała się utopia niekończącego się wzrostu gospodarczego i pomnażania produkcji przemysłowej, widzimy że „horror vacui” nie jest najszczęśliwszą koncepcją. Jeśli nic szybko się nie zmieni, już niedługo będziemy żyć na planecie rodem z filmu „Wall-E”, w syzyfowym trudzie próbując uprzątnąć kontynenty śmieci i zneutralizować kilkaset lat rabunkowej eksploatacji planety. 

 

A przecież alternatywny scenariusz zawsze istniał. Mieliśmy i mamy go przed nosem. Znamy go i rozumiemy, ale konsekwentnie ignorujemy, a nawet zwalczamy. Tak jak pierwotne społeczności Ziemi Ognistej. Południowy kraniec Ameryki Południowej zaludniały koczownicze plemiona, w tym ludy Selk’nam, Kawesqar, Alacaluf i największe z nich Jagan (Yamana). Wszystkie zostały brutalnie eksterminowane przez białych kolonistów na przełomie XIX i XX wieku, kiedy wzorem USA państwo argentyńskie uznało rdzenną ludność za przeszkodę w rozwijaniu rolnictwa. Efektem były zinstytucjonalizowane polowania na ludzi, w których urzędnicy płacili odpowiednie stawki za uszy dzieci, piersi kobiet i jądra mężczyzn. Tych, którzy pozostali żywi, siłą osiedlono i schrystianizowano. Podwaliną tych praktyk była opinia Karola Darwina, który odmówił uznania człowieczeństwa spotkanym tubylcom. Dlaczego? Ponieważ ich języki uznał za zbiór szczeknięć i chrapliwych chrząknięć właściwy zwierzętom. Dodał również, że Indianie z Ziemi Ognistej są najbardziej żałosnymi istotami, z jakimi kiedykolwiek się zetknął. A spotkał ich raz ok. 1834 roku podczas swojej podróży na HMS „Beagle”. 100 lat później, gdy biały kolonializm nie był już aksjomatem moralnym i kulturowym, europejscy etnografowie i antropolodzy badający społeczność Jaganów „odkryli” słowo „mamihlapinatapai”. Opisali je jako najbardziej wieloznaczne i endemiczne wśród wszystkich poznanych języków świata. Oznacza ono w przybliżaniu „spojrzenie wymieniane przez dwie osoby, z których każda ma ochotę zrobić coś, czego pragną obie strony, ale żadna nie chce zrobić tego jako pierwsza”. Ciekawe, co na to powiedziałby Szekspir z „Romeo i Julią” spisaną w 5 aktach i 24 scenach? I ile słów liczyłaby jagańska wersja tej sztuki. 

 

Selk’nami wierzyli we Wszechświat bez granic. Praktykowali system rytuałów i kult duchów, który moglibyśmy nazwać apoteozą bezmiaru. Nie znali pojęcia Boga lub Stwórcy, a w ich języku nie było żadnego określenia spersonifikowanego bóstwa. To wyjątkowe, jak bez mitologicznych ozdobników zaakceptowali nieskończoność jako punkt odniesienia dla własnej egzystencji. Być może kluczem do tej ontologii był fakt, że wszyscy tubylcy z Ziemi Ognistej byli morskimi nomadami wpatrzonymi w Kosmos. Tylko okresowo przenosili się na ląd, w zależności od potrzeb i zwyczajów. Na co dzień mieszkali na łodziach, na których zawsze płonął ogień. Właśnie od setek małych ognisk i dymów na wodzie pochodzi nazwa tej części Patagonii. „Ziemie pełne ognia” zaobserwował Ferdynand Magellan, który jako pierwszy Europejczyk opłynął południe obydwu Ameryk w 1520 roku. Selk’nami i Jagani nie używali też odzieży, choć życie spędzali w polarno-morskich warunkach. Zimą okrywali się bezkształtnymi skórami fok i lampartów morskich. Nawet patrząc na pozowane zdjęcia robione przez misjonarzy, widać, że tego typu „ubranie” dawało efekt owinięcia się w plandekę z TIR-a. Oczywiście nie znali również pojęcia lub prawa jakiejkolwiek przynależności ziemi i wody. 

 

Rodziny na łodziach i całe plemiona nieustannie pozostawały w ruchu, przemieszczając się za ławicami ryb wśród setek wysp Ziemi Ognistej. Było dla nich jasne, że kiedy woda się przemieszcza, przejmuje siłę planet i gwiazd. Przekazuje ją Ziemi i wszystkim żyjącym istotom, w tym ludziom. Tak rozumieli Wszechocean, czyli wszystkie wymiary i czas zlane w jedno uniwersum, które było ich domem. Zarówno przed śmiercią, jak i po niej. Selk’nami i Jaganie wierzyli, że zmarli zamieniają się w gwiazdy i żyją wiecznie w wielkiej mgławicy Oriona lub wśród gwiazd Krzyża Południa. A cały nieboskłon wypełniają duchy przodków. Dlatego malowali twarze i ciała w skomplikowane wzory naśladujące blask gwiazd, ich układy i konstelacje. W rytuałach przejścia Hain, poświęconych przybyszom z tego bezkresu, na nagich ciałach „duchów” pojawiały się pasy, kropki i linie w kolorach ochry, czerni lub bieli oraz misternie przyklejane do skóry kompozycje z ptasiego puchu. Całości dopełniały stożkowate drewniane hełmy-maski. Dawało to niesamowite efekty, których dziś nie powstydziłaby się żaden performer czy eksperymentalny teatr. Cel był jednak inny – wszyscy uczestnicy rytuałów wierzyli, że duchy i demony są wśród nich, ustanawiając prawa i zwyczaje. Wiemy to dzięki misjonarzom z początku XX wieku, którzy bezpowrotnie zniszczyli ten świat, wydzierając mu duszę. Paradoksalnie jednak to oni jako jedyni byli zainteresowani jego kulturą, fotografując i opisując plemienne ceremonie. 

 

Dziś wiemy, że ocean jest naprawdę siłą pośredniczącą pomiędzy grawitacją Wszechświata a żywym ekosystemem Ziemi. A zwolennicy teorii bioenergii, wywiedzionej z mechaniki kwantowej i ogólnej teorii względności, uważają, że na poziomie subatomowym energia istot żywych, szczególnie człowieka, jest inna niż pozostałej materii, a przede wszystkim – fanfary – niezniszczalna. Jako taka stanowi więc wieczny budulec Kosmosu, dokładnie tak samo jak atomy pierwiastków, z których zbudowane są gwiazdy, planety i wszystko, co znamy. Bioenergia związana jest bezpośrednio z cyklem życia i emocjami „nosiciela”, dlatego każdy jej ładunek kształtuje się w unikatowy sposób. Uwolniona porusza się jak fale świetlne lub grawitacyjne, przenikając przez wszystkie wymiary Kosmosu. O tym m.in. opowiadał w „Interstellarze” Christopher Nolan. 

 

I jeszcze jedno skojarzenie z pustką. Święty Grall metafizyków i filozofów wszystkich profesji – pytanie Gottfrieda Wilhelma Leibnitza: „Dlaczego istnieje raczej coś niż nic”. Brzmi mądrze i odpowiednio tajemniczo jak na XVII w. przystało. Jednak to pułapka bez wyjścia. Ta kwestia jest tak głęboko zależna od przyjętego założenia, czego właściwie pytanie dotyczy i ontologii, bo nie wyobrażamy sobie jej braku, że w efekcie nie istnieje jasna odpowiedź na to pytanie, a pola interpretacyjne mnożą się jak króliki. Leib­nitz Selk’nam w ogóle nie zadały tego pytania, skoro wszystko jest bezkresem i wiecznością. Uwikłanie w samą siebie zachodniej nauki i filozofii dobrze ilustruje wykładnia problemu stworzona przez Davida Lewisa, giganta współczesnej metafizyki. Zaproponował on model oparty na światach możliwych i naszym świecie aktualnym. Są one izolowane czasoprzestrzennie i przyczynowo-skutkowo. Krótko mówiąc, nie mają ze sobą nic wspólnego. Ale istnienie czegoś w naszym świecie jest możliwe tylko wówczas, gdy potencjalnie jest to możliwe w dowolnym świecie możliwym. W dalszej kolejności dowiódł, że nie jest możliwe w żadnym z teoretycznych światów istnienie niczego. A zatem „coś” wynika z konieczności. Wcześniej podobnie rozumował Ludwig Wittgenstein. I choć wiemy, z której strony wieje wiatr, nadal żaden z nich nie odpowiada na pytanie dlaczego i po co to „coś” istnieje. Niektórzy, począwszy od Leibnitza, w tym miejscu mówią „Bóg raczy wiedzieć”, za jednym zamachem dowodząc konieczności jego istnienia. Na moje oko odpowiedź znają tylko rycerze mówiący „Ni” z „Monty Phytona i świętego Gralla”. Tym bardziej, że jedyne, co ich przeraża to słowo „To”, czyli inna wersja „coś”. Czyli jednak coś w tym musi być. 

 

W moim słowniku „amor vacui” to po prostu tęsknota za przestrzenią i brakiem kontekstu. Tym bardziej, że niekiedy fizycznie wręcz czuję, jak świat wokół dusi się od dookreślania. Płoty, granice, mapy, szlabany, zaimki dzierżawcze i podwójne ciągłe linie. „Mene, tekel, fares” w każdym możliwym sensie. Być może dlatego „amor vacui” objawiło mi się w ojczyźnie Jaganów i Selk’namów na Oceanie Południowym.

 

___

tekst: Przemysław Jędrowski

ilustracja: Światosława Sadowska

znajdź całość TUU