Top
Kto to tak gra – TUU
fade
668
single,single-post,postid-668,single-format-standard,eltd-core-1.0,flow-ver-1.3.1,,eltd-smooth-page-transitions,ajax,eltd-blog-installed,page-template-blog-standard,eltd-header-standard,eltd-fixed-on-scroll,eltd-default-mobile-header,eltd-sticky-up-mobile-header,eltd-dropdown-default,wpb-js-composer js-comp-ver-4.12,vc_responsive
DSC_7255aOK

Kto to tak gra

Jeśli pewnego słonecznego dnia usłyszycie jazzowe brzmienia dobiegające z unoszącego się nad Poznaniem zeppelina, będzie to oznaczało, że Maciej Fortuna znów znalazł sposób na realizację niemożliwego. Ten wybitny trębacz i kompozytor upodobał sobie niecodzienne sytuacje i nieoczywiste brzmienia. W przerwie między próbą i nagraniem (ze swobodą charakterystyczną dla prawdziwego jazzmana) opowiedział nam o tym wyjątkowym świecie muzycznej improwizacji.

 

— Jazz kojarzy się z wolnością i odrobiną szaleństwa. Nie powinien więc dziwić fakt, że wraz z zespołem zagrałeś koncert wewnątrz wulkanu, w jaskini magmowej znajdującej się 120 metrów pod powierzchnią ziemi. Mimo wszystko, to jednak dosyć niecodzienna lokalizacja.
Zgadza się. Projekt ten był przede wszystkim dużym wyzwaniem logistycznym jeśli chodzi o transport sprzętu i instrumentów. Na początku liczyliśmy, że uda się wypożyczyć wszystko na miejscu, ale kiedy lokalni artyści dowiadywali, gdzie ich instrumenty mają być użyte, sprawa zaczynała się komplikować. Publiczność w większości stanowili Polacy mieszkający na Islandii i również dzięki ich pomocy, udało się zrealizować koncert. Byli nawet naszymi „tragarzami”, przenoszącymi sprzęt kilka kilometrów w docelowe miejsce.

 
— Miejsce, które wybraliście nie kusi jakoś szczególnie jeśli chodzi o standardy bezpieczeństwa.
Wulkan teoretycznie nie jest uznany za wygasły, ale ostatnia erupcja miała miejsce 4000 lat temu, więc zdecydowaliśmy się podjąć ryzyko (śmiech). Był mały dreszczyk emocji. A mówiąc poważnie, to będąc w takim miejscu, zyskujesz zupełnie nową energię do grania. Oczywiście można uznać, że w studiu nagrań dźwięk byłby lepszy, a po zarejestrowaniu moglibyśmy go jeszcze dowolnie obrabiać itp., ale ja uważam, że najważniejsze jest to, co wydobywa się z człowieka podczas koncertu. A w tamtym otoczeniu wydobywała się z nas wszystkich jakaś magia. Temperatura oscylowała w okolicach 0 stopni. Mimo tego brzmienie jakie udało się nam uzyskać było wyjątkowe. Ciepła trąbka, niezwykły klimat kontrabasu i głos Marysi Jurczyszyn. Można się zastanawiać czy sprawiła to adrenalina, sama podróż i emocje z nią związane – być może tak, ale sądzę, że przede wszystkim inspirowała nas przestrzeń. Wyobraź sobie, że masz nad sobą 120 m jaskini, która cała pokryta jest lawą, setkami wgłębień i wgnieceń. Na tej powierzchni tworzą się rozmaite cienie, a ona sama jest świetnym dyfuzorem, jeśli chodzi o walory akustyczne. Nie ma kościelnego echa i pogłosu charakterystycznego dla tego typu przestrzeni.

 
— Żaden projekt Ci nie straszny – grasz, komponujesz, produkujesz, masz własne wydawnictwo. Chciałoby się powiedzieć, że człowiek orkiestra, ale sądzę, że to już nawet nie jest orkiestra, a raczej instytucja.
To prawda, że tych moich muzycznych aktywności jest całkiem sporo, ale oczywiście nigdy nie jestem w nich sam. Choć muszę przyznać, że wielość projektów wzięła się głównie z potrzeby robienia rzeczy „po mojemu”. Współpracując z kilkunastoma aktywnie działającymi zespołami chciałem nagrać choć jeden album z każdym z nich w roku. Przy takiej różnorodności brzmień zależało mi na tym, żeby mieć wpływ na końcowy efekt. Stąd własne wydawnictwo i pomysł na studio. Pierwsze kroki wcale nie były łatwe, wszystkiego musiałem się nauczyć. Na początku nawet trochę się bałem wpisywać na płytach, że to ja realizowałem nagranie – myślałem: a co będzie jak powiedzą, że to straszne? (śmiech). Ale pamiętam też moment szczęścia, kiedy zadzwonił do mnie Michał Margański z Trójki, żeby pogratulować nagrania, które samodzielnie wykonałem i zarejestrowałem. Po kilkunastu sesjach nagraniowych nabrałem więcej pewności, trochę się rozbestwiłem i zacząłem zapraszać innych realizatorów do współpracy. Dzięki temu mogliśmy robić jeszcze więcej.

 
— Część Twoich inicjatyw wynika z pewnych konieczności, np. z faktu, że jeśli chcesz robić rzeczy po swojemu, potrzebujesz do tego określonych narzędzi. Ciekawi mnie jednak, czy wśród tak wielu obowiązków, znajdujesz czas na muzyczne aktywności, które po prostu sprawiają Ci radość.
Największą frajdę mam kiedy wymyślam koncepcję całego spektaklu czy koncertu. Kiedy otwieram głowę i wymyślam, biorąc pod uwagę możliwe i niemożliwe warianty. Drugi taki moment jest wtedy, kiedy siadam i piszę utwory. Zamykam się w przestrzeni, w której czuję się niezauważalny. To może być nawet przepełnione pomieszczenie. Siadam na 5-10 godzin, zapominam o czasie i przestrzeni. Cieszę się, bo stało się tak, że potrafię sam siebie wprawić w ten flow. Kiedyś potrzebowałem przeróżnych okoliczności, a teraz dbam, żeby taką pracę wykonywać regularnie i udało mi się wypracować efektywny mechanizm. A najlepiej działam kiedy trzeba coś skończyć na dwa tygodnie temu, wtedy nie mam żadnego problemu z weną (śmiech).

 
— Mówi się o Tobie, że jesteś jednym z najbardziej samodzielnych muzyków na polskiej scenie jazzowej. Jak widać to stwierdzenie jest uzasadnione. Chciałabym jednak zatrzymać się przy określeniu „polska scena jazzowa”. Czy możesz ją scharakteryzować? I najważniejsze – czy istnieje jej poznańska odsłona?
Jako wykładowca Akademii Muzycznej w Poznaniu mogę się odwołać do statystyki osób, które ukończyły jazz na uczelni wyższej. Przez dekady jedyną wyższą szkołą kształcącą muzyków jazzowych była Akademia Muzyczna w Katowicach. Dopiero w początkach XXI wieku zaczęto tworzyć kierunki jazzowe na wszystkich pozostałych muzycznych uczelniach. Po kilku latach działania pozostałe akademie kształcą tylu nowych studentów, ile w sumie przez 40 lat wykształciły Katowice. Co za tym idzie, dziś jazz zaczyna wyzierać z każdego kąta – również w Poznaniu. Podejrzewam, że gdybyśmy spotkali się dziesięć lat temu, nie przyszłoby Ci do głowy pytać mnie o poznańską scenę jazzową. To, że rozmawiamy na jej temat, wynika z wielkiej działalności edukacyjnej – począwszy od Państwowej Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej im. M. Karłowicza przy ul. Solnej, która jako pierwsza średnia szkoła muzyczna w Polsce zaczęła kształcić na kierunku jazzowym. Później dołączyła Akademia Muzyczna im. Ignacego Jana Paderewskiego. Do tego trzeba dodać kluby, takie jak Blue Note czy Dubliner – regularnie organizujący jam sessions, podczas których usłyszycie prawdziwy jazz. Mamy też scenę jazzową wspieraną m.in. przez Estradę Poznańską i Stowarzyszenie Jazz Poznań, które działa coraz aktywniej. Poznań staje się jednym z głównych ośrodków życia jazzowego w Polsce.

 
— Czyli jesteśmy w momencie powstawania jakiejś nowej energii. Jazz w Poznaniu to wrzący temat.
Zgadza się. Wracamy tym samym do początków, bo warto przypomnieć, że pierwszy polski koncert jazzowy odbył się w latach dwudziestych na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Później, zaraz po wojnie, kiedy środowisko jazzowe zaczęło się odbudowywać, to właśnie w Poznaniu swoje pierwsze kroki stawiał Komeda. Siedzimy teraz niedaleko Radia Poznań, widać stąd nawet fasadę budynku. W jednym z pomieszczeń wisi zdjęcie Miliana, Komedy, Ptaszyna i Józefa Stolarza, którzy pochyleni nad fortepianem, dyskutują o jakimś utworze. Wątków związanych z tymi muzykami jest tak wiele, że nawet nie wiem od czego zacząć opowieść. To oni ukształtowali cały polski jazz i należą do światowej czołówki jazzmanów. Jerzemu Milianowi jestem osobiście bardzo wdzięczny, bo specjalnie dla mojego zespołu napisał już drugi utwór o zabawnym tytule „Konsylium z żyrafą”. Wkrótce na pewno go nagramy i wydamy. Dzięki wsparciu Miasta Poznania powstał również trzyletni program „Poznań Miliana”, w ramach którego co roku, jako Stowarzyszenie Jazz Poznań, będziemy organizować różne projekty wydawnicze związane z tym jazzmanem. To wszystko są ważne kroki w kierunku odtworzenia naszych dobrych tradycji, ale też mobilizowania poznańskiego środowiska jazzowego.

znajdź całość TUU