Hic sunt leones
Na początku było słowo. A potem człowiek narysował mapę. Po co? Żeby wziąć w posiadanie i nadać słowu znaczenie. W szczególności zaimkom dzierżawczym. Boskie, moje, Jej Królewskiej Mości, nasze. Potem było już tylko śmieszniej. I straszniej.
Bo tam, gdzie kończyła się wiedza o świecie, by było bardziej epicko, na mapach rysowano gryfy, lwy i smoki. A żeby nie było niedomówień, dopisywano Hic sunt dragones et leones. Czyli nie mamy pojęcia, co jest dalej, więc umieszczamy tam potwory i spółkę. Właśnie tam, według tej średniowiecznej nawigacji, można było zostać pożartym, wypaść za krawędź świata lub po prostu rozpuścić się w nicości.
Dziś nasza „mapa” ma średnicę 92 miliardów lat świetlnych i sięga 13 miliardów lat wstecz. Tak zdefiniowany Wszechświat nazywamy Widzialnym, ponieważ wszystko, co możemy zaobserwować i zarejestrować jest ograniczone prędkością światła. Widzimy więc tylko to, co wydarzyło od momentu Wielkiego Wybuchu. A „mapa” wzbogacona o kolejny wymiar, czas, ma zupełne inne smoki na paginach. Wiemy, na przykład, że ciemna materia i energia tworzą czasoprzestrzeń, choć nie mamy pojęcia jak dokładnie i na jak długo. I to straszy nas dużo bardziej niż lewiatany i latające węże morskie.
W 1893 roku amerykański profesor Orlando Ferguson z Dakoty Południowej opublikował mapę płaskiej i stacjonarnej Ziemi. Towarzyszyła jej książka, w której zgodnie z zapowiedzią badacz „nokautuje teorie globu i nauczy cię przewidywać zaćmienia”. Swą prawdę oparł na literalnym rozumieniu Biblii, zgodnym między innymi z fragmentem Apokalipsy św. Jana wspominającym o czterech aniołach stojących na czterech rogach Ziemi. Do dziś w USA działa i ma się dobrze Flat Earth Society, które swój renesans przeżyło w czasach kosmicznego programu Apollo. Oczywiście lądowania na Księżycu nie było, a zdjęcia z orbity to mistyfikacja na potrzeby Rosjan i gry zwanej zimną wojną. Nic nowego, skoro świat uwierzył w histerię UFO – sfinansowaną przez amerykański rząd i stworzoną przez drugorzędnych pisarzy science-fiction, zasłonę dymną dla pracy nad nazistowskimi technologiami i programem ochrony naukowców z SS. I bądź tu mądrym, Ameryko.
Zaledwie czternaście lat po publikacji Fergusona, w 1907 roku, Albert Einstein zaczął głosić światu ogólną teorię względności. Obaj podali w wątpliwość istniejącą konstrukcję świata. Pierwszy oparł się na prostej komunikacji, przetestowanej w społecznym marketingu – Biblii. Drugi otworzył naukową puszkę Pandory. I choć 90% ludzi nazywa siebie wierzącymi, paradoksalnie powszechnie wierzymy temu drugiemu, przyswajając co najwyżej E=mc² i nie rozumiejąc nic ponadto. Nie pierwszy raz zresztą, ponieważ z natury, i dobrze, bardziej zawierzamy intuicji niż wiedzy. Koniec końców Kolumb płynąc na wschód, płynął na zachód i odkrył Amerykę, mówiąc o Indiach.
Mapa od zawsze była również narzędziem władzy. Kto znał drogę: najkrótszą, najbezpieczniejszą, niezamarzającą, rządził światem. Wyznaczał reguły i miary poznania, tak jak bizantyjski geograf, Kosmas Indikopleustes, który w 550 roku podarował cesarzowi Wszechświat. Jak? Narysował mapę Uniwersum, zamkniętą w gigantycznej szkatule o łukowatym sklepieniu. Płaską ziemię z Konstantynopolem w centrum widzimy na niej jako górę na płaskiej podstawie, oblaną oceanami.
Mamy też nawyk myśleć, że kartografia i związane z nią opisanie rzeczywistości jest mentalnym wynalazkiem zachodniego świata. To jednak uniwersalna koncepcja homo sapiens. 5 kwietnia 1722 roku, w Niedzielę Wielkanocną, Jacob Roggeveen odkrył pewną wyspę na Pacyfiku. Jej mieszkańcy nazywali ją Te Pito o te Henua – pępkiem świata. I choć nie mieli pojęcia, co kryje się za horyzontem, byli przekonani o własnej supremacji względem reszty stworzenia. Swym bogom stawiali absurdalne posągi, wycinając do gołej ziemi życiodajne palmowe gaje. W ich skromnym mniemaniu Wszechświat był po prostu konsekwencją ich istnienia. Rapa Nui, rdzenni mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej, to doskonały przykład, jak bardzo powinniśmy wietrzyć nasze głowy. Bo skamienieją. A można to robić na różne sposoby. Andrzej Bargiel używa do tego nart i gór Karakorum. 22 lipca 2018 roku jako pierwszy człowiek na Ziemi zjechał z K2, przy okazji wymazując stereotyp wspinacza-męczennika. Z naszywką Hic sunt leones na kombinezonie.
Przemysław Jędrowski,
z wykształcenia technik leśnik i historyk sztuki. W praktyce najemnik i miłośnik słowa: komercyjnie tworzy komunikacje marek i jeszcze więcej o nich mówi. Komentuje sztukę nowoczesną i dawną. Czasami rozmawia z artystami, których lubi i którzy jeszcze żyją. Coś pisze o przyrodzie. Czyta dużo i różnie. A najchętniej żegluje jak najdalej, nie mówiąc nic.