Gruzja — to co porusza
Na kolorowe zdjęcie soczystej sałatki z wielobarwnych pomidorów w orzechowym sosie posypały się cekiny nasion brzozy, by po chwili usiadł na nim tłusty i pękaty bąk. Jak sugestywny może być fotograficzny obraz rzeczywistości, niechcący tylko zbyt wyostrzony, że zdaje się, jakby cienie tej kompozycji zawarły w sobie jej pełen rozkoszy zapach a także klimat miejsca dojrzewania tych boskich owoców? Ten widok otumania mózg, ślina bezwolnie rusza, zaczynając trawienie bez jedzenia. Gruzińskie smaki. Fenomen obrazu? Tak. Choć nie zawsze to tak działa.
Dalekie krainy, zapierające dech horyzonty, które próbujemy ogarnąć wzrokiem dookoła głowy. Skanowanie krajobrazu, badanie i rejestracja odległych punktów, linii i powietrznych przesłon tworzy jedynie iluzję – wyobrażenie przestrzeni.
Batumi, Morze Czarne
Prognozy pogodowe zapowiadają się słabo, plażowanie raczej symbolicznie w jakimś oknie, jeśli w ogóle. Pozostają niespieszne spacery promenadą, podziwianie przedziwnej, nowej, jasnej, futurystycznej architektury, pośród spatynowanych pamiątek przeszłych epok. Kamienie na plaży uniemożliwiają beztroskie snucie się, trzeba poruszać się uważnie. Miasto-port. Chwilowo wielka brytyjska jednostka wojenna wzbudza słuszne zainteresowanie, prawdziwy gigant – okręt wojenny. Mamy wojnę? Gdzieś daleko, za górami, zawsze toczy się jakiś konflikt. Ten statek jest tu na chwilę, wszyscy znają najnowsze doniesienia. Tu nie ma wojny, jest beztroska, palmy, zmiana warty, uroczyste mundury.
Targ rybny
Pracują tu głównie kobiety upodabniające się do sprawianych ryb. Obok ciąg restauracji, do których po chwili trafiają już oprawione ryby. Z targu na stół – najkrótsza droga. I wino. Czerwcowy upał razem z widokiem morza sprawia wyobrażenie bryzy, choć jej nie ma. Łagodne fale obiecują jakąś odległą, mglistą i tęskną perspektywę, która wciąga myśli i wzrok.
8-metrowa, ruchoma, stalowa rzeźba mężczyzny i kobiety, której twórcą jest Tamar Kvesitadze, czaruje niewidocznym niemal posuwistym ruchem zbliżania, przenikania i oddalania – jak w tym tańcu, w którym nie widać żadnych kroków, a jedynie sunięcie w jednostajnym tempie. Symboliczne przedstawienie romantycznej historii, miłości Alego i Nino. To nie jest baśń sprzed wieków, a raczej dość współczesna legenda. Ali, muzułmański arystokrata z Azerbejdżanu, i Nino, gruzińska księżniczka i… chrześcijanka. Kiedy połączyło ich uczucie, polityczne zawirowania sprawiły, że Ali musiał iść na wojnę i na niej zginął, a Nino… pozostała. Rzeźba czasem sprawia wrażenie nieruchomej, by po chwili mały ruch opowiadał dalszą część tej historii – już o rozstaniu i niebyciu razem. Zadziwiające, że mechanika tej formy tworzy tak wiele wersji opowieści, a w głowie każdego widza-świadka uruchamia jeszcze dalsze indywidualne ciągi.
Kaukaz jest nie do ogarnięcia ani wzrokiem, ani umysłem. Ta daleka kraina górzysto-pasterska – wszystko, co pozbieraliśmy wzdłuż Drogi Wojennej w Gruzji – to pojedyncze nanizane na cienkie nitki wspomnień miejsca i smaki, zapachy i płynne zmiany ciśnienia, lodowce i różowe skały, wodospady i łąki pełne innych niż znane kombinacji kolorów, opuszczonych ruin, skupionych na sobie kościółków oraz drzew, które korzeniami spinają sprzeczne wersje zdarzeń ze sobą i razem tworzą lity twór tej ziemi. Wzbudza to raczej respekt, próbę zrozumienia, co tu się przez wieki przetaczało, wojny i najazdy, baśnie i bogowie, miód i motyle. Teraz wszędzie, na gruzach przeszłości, kwitnące pastwiska dla wolnych zwierząt. Krowy, konie i świnie wraz z przychówkiem mogą sobie swobodnie wędrować, nawet drogami dla nich nieprzeznaczonymi, zajadać się tylko tym, co smakuje, pić wodę z kałuży czy górskiego strumienia. Kaukaska wolność tak będzie mi się kojarzyć – ze swobodą zwierząt, przez które trzeba czasem czekać lub zwolnić, bo nikt ich tu nie przegania ani nie krzyczy. Nie wzbudzają nawet zniecierpliwienia.
Gruzińska bajka, gdzie każdy toast jest nie tylko dziękczynny i afirmujący życie samo w sobie, ale i z morałem. Bez opowieści kielich spełnia tylko ten, co musi, a przecież każdy ma za co dziękować, choćby za spokojne niebo czy gwiazdy, które tu są bliżej, i za konie, których widok jest tu tak naturalny i powszechny, że w końcu przestaje dziwić. Podobnie jak wszechobecne psy. Psy na drogach, na wzgórzach, pod świątyniami, zabytkami w miastach i w zapadłych wsiach. Psy pilnują, stróżują i towarzyszą, cicho dołączając do ludzi, prowadząc nas, ich, przez góry, lasy, po drogach i ścieżkach. Niektóre wychudzone i okaleczone, z czipami w przyciętych uszach, inne regularnie podkarmiane przez podróżnych, kierowców, sklepikarzy. Zwykły widok, a tak zaskakująco odmienny od naszych pejzaży.
Spokój tej krainy zadziwia. Skąd ten Stalin, skąd konflikty? Przecież obowiązuje tam powolne tempo pasterskie, pod gorącem słońca, przy blisko czterdziestu stopniach Celsjusza nie da się inaczej. Tylko jaszczurki w Skalnym mieście żyją w innym rytmie – to zastygają w bezruchu, to przebiegają drobnym kroczkiem po skałach, w których żyją. Zastygłe przez moment wydają się martwe, wytrzymując dociekliwe spojrzenia dłużej, niż nakazywałby instynkt przetrwania, pomykając – spłoszone jakimkolwiek ruchem, powiewem – błyskawicznie znikają w skalnych szczelinach, reagują na ruchome, z wolna przesuwające się cienie ludzi, którzy mozolnie i jednostajnie snują się po wypiaskowanych obłościach podłoża. Te dawno temu były schodami, dziedzińcami, podwórkami, teatrem, kramem, warsztatem. Czas zmiękczył krawędzie, zmydlił wszystko do przypuszczeń. Dziś tylko pionowe kolumny świadczą o rozmachu architektonicznym tego miejsca, wszystko inne o rozlanych kształtach powoduje, że ciężko się domyślić przeznaczenia poszczególnych nisz i jaskiń. Za to linia wijących się spiralnie schodów może jeszcze wzbudzić zachwyt – z jaką finezją ją poprowadzono.
Kazbek ukazał się łaskawie po dość długim oczekiwaniu pod ikoniczną dla całej Gruzji cerkiewką Cminda Sameba. To jak punkt honoru – wejść na wzgórze, dostąpić tych widoków ośnieżonych pasm Kaukazu, zobaczyć to cudo, które choć niewysoko, to droga niełatwa. Młodzi ludzie sprowadzają konie – ostrożnie i cicho. Na wzgórze można wjechać też nową drogą, jak cała odświętnie wystrojona rodzina, która przyjechała tu ochrzcić kilkuletnią dziewczynkę. Ceremonia w niezrozumiałym języku trwała długo i przypominała egzorcyzmy, dziecko zanosiło się płaczem, rodzice robili, co mogli, by małą uspokoić, a goście i duchowieństwo niewzruszeni towarzyszyli modlitewną pieśnią. Ikony, świece, kadzidło, modły wznosiły się i cichły, dziecko płakało.
Patrzyliśmy na spektakl chmur, by w pewnym momencie, bez żadnej pewności, dostrzec biały szczyt, tak wysoko, że świecił już w innej sferze, po chwili już przesłaniany woalem chmur. Może nam się tylko wydał, przywidział, na pewnej wysokości takie zjawiska są na porządku dziennym. Chcemy zapamiętać to światło i moment – odświętny.
Wszystkie wizualne wrażenia z tego miejsca dopełnia język, jego specyfika, swoista niedostępność, brak jakichkolwiek z nim związków i skojarzeń. Sam alfabet wygląda jak zbiór tajemniczych, krągłych symboli, może jedynie kojarzyć się z miękkim rysunkiem, ale jego znaczenia próżno by zgadywać – daleko i od cyrylicy i greki czy innych systemów. Tym bardziej niesamowite, że Gruzja jest stosunkowo niewielkim państwem o liczbie mieszkańców lekko ponad 4 miliony. Językiem gruzińskim posługuje się około 5 milionów ludzi i to on stanowi o całkowitej odrębności kulturowej tego kraju. Choć język ten wywodzi się z całej grupy języków południowokaukaskich to wydaje się jakimś tajnym kodem, sekretną mową, wielką tajemnicą. Zwykłe „dzień dobry” jest przez brak skojarzeń trudne do zapamiętania – gamardżoba – choć wywołuje uśmiech Gruzinów, nam łatwiej było użyć języka rosyjskiego, który nadal jest w szerokim zastosowaniu. Przez 10 dni usiłowaliśmy zapamiętać choćby „dziękuję bardzo” – didi madloba. Jak widać język ten nie jest podobny do niczego, co możemy kojarzyć w Europie. Nie usłyszymy ani melodii, ani głoski podobnej do rodziny języków słowiańskich, germańskich czy romańskich. Jednak w żadnym momencie naszej podróży nie stanowiło to problemu, jeśli nie body langauage, to angielski czy rosyjski w pełni pozwalały na ustalenie choćby w restauracji wszystkich koniecznych życzeń.
To był intensywny czas, w gorącym miejscu na pograniczu Europy i Azji, chwiejnie łączącym w sobie zalety oswojonej cywilizacji i nieogarniętej dzikości, choćby na krótko uwalniający od codziennych przyzwyczajeń, przeszywający górskim wiatrem wszystkie komórki ciała w Wysokim Kaukazie, ostro zmywający cały kurz zmęczenia pod wodospadami w okolicach Okatse, nawilżający młodym winem i sycący słonecznymi smakami nieznanych połączeń.
___
tekst: Światosława Sadowska
foto: Jerzy Sadowski