Top
Chodź na słowo – TUU
fade
1003
single,single-post,postid-1003,single-format-standard,eltd-core-1.0,flow-ver-1.3.1,,eltd-smooth-page-transitions,ajax,eltd-blog-installed,page-template-blog-standard,eltd-header-standard,eltd-fixed-on-scroll,eltd-default-mobile-header,eltd-sticky-up-mobile-header,eltd-dropdown-default,wpb-js-composer js-comp-ver-4.12,vc_responsive
DSC_2874ok

Chodź na słowo

Nie iść na lep żadnej mody. Nie myśleć w kategoriach, co się teraz pisze czy też, jak to, co ja napiszę zostanie odebrane. Trzeba schować całą swoją niepewność i wstyd. Mieć odwagę pokazania siebie, swojej wrażliwości i swojego czucia świata. Bez tego nie będzie dobrej literatury.

 

— Nad mocą słowa od wieków pochylają się badacze i eksperci z rozmaitych dziedzin – od historyków, po teologów. W jednej z najważniejszych ksiąg dla naszej cywilizacji czytamy, że to właśnie ono było na początku. W tym kontekście praca pisarza zdaje się być niezwykle doniosłym zadaniem. Czy czuje Pan powagę tworzenia przez słowo?

Moja odpowiedź może się Pani wydać jeszcze bardziej doniosła, ponieważ myślę, że to nie ja słowo wybrałem, tylko słowo wybrało mnie. Jest jakiś fenomen pisania i tworzenia jakiejkolwiek sztuki, że coś w nas domaga się wypowiedzenia, wykrzyczenia, wygrania. W moim przypadku jest to snucie opowieści. Jestem przekonany, że to coś bardzo pierwotnego. Doświadczałem tego od najmłodszych lat. Byłem dzieckiem piszącym, chociaż istniało duże prawdopodobieństwo, że się kompletnie zmarnuję. Kiedy poszedłem na studia polonistyczne, żeby być jeszcze lepszym pisarzem (wtedy uważałem, że jestem już całkiem niezłym), przestałem chcieć i móc pisać. Zupełnie to ze mnie wywietrzało. Ale z czasem na szczęście powróciło. Odnosząc się do Pani wypowiedzi, myślę że słowo rzeczywiście jest na początku. Coś samo w nas gada i chce być zapisane. A jak się z tym czuję? Dosyć naturalnie. Nie czuję skrępowania.

 

—Mnie się zawsze wydawało, że do bycia pisarką czy pisarzem trzeba dużej odwagi.

Trzeba i nie trzeba. Pisanie jest oczywiście męczące i obciążające intelektualnie, ale akt pisania ma również swoją jasną, budującą i krzepiącą stronę. W sensie społecznym trzeba się na niego odważyć. Zadebiutowanie może być problemem. Ja doświadczyłem tego dość mocno. Wydawało mi się, że gdybym zadebiutował wcześniej, jako dwudziestoparolatek, to zrobiłbym to z energią i butą młodego człowieka. A jak się to robi dziesięć lat później, nie jest już tak łatwo. Zna się wagę słowa, ma się świadomość warsztatu i różnych konwencji. To wszystko jest i darem i obciążeniem. 

 

— Wspomniał Pan, że potrzeba pisania jest bliżej niezidentyfikowana, ale z jakiegoś miejsca jednak wypływa. Stanisław Lem, w jednym z udzielonych wywiadów, wspomniał, że wspólny dla wszystkich pisarzy jest strach, że źródło, z którego czerpią kiedyś wyschnie. Czy Pan podziela tę obawę?

To źródło jest gdzieś w mózgu i wydaje się, że nie jest człowiekowi potrzebne do przeżycia. Pewnie nawet żyłoby się łatwiej bez niego. Tam rodzą się trudne i zasadnicze pytania – co robię w świecie, dlaczego jestem taki, jaki jestem, itd. Z nich kiełkują różne myśli i w zależności od tego, jakie kto ma inklinacje, powstają różne rodzaje sztuki, np. snucie opowieści. Strachu, o którym mówił Lem, nie czuję. Zacząłem pisać stosunkowo niedawno i mam raczej problem z niedoborem czasu. Nie boję się, że to źródło we mnie wyschnie. Na razie czuję się pełen sił. Wiem, co chcę pisać dalej i jak chcę to robić. Oprócz tego zajmuję się tłumaczeniem i nie chcę z tego zajęcia rezygnować. Bardzo lubię tłumaczyć pisarzy i książki, które cenię. Niestety, często jestem zmuszony do strasznych wyborów – czy przez najbliższe pół roku będę pisał czy tłumaczył. 

 

— Zabierając się za tłumaczenie, czuje się Pan inaczej, niż rozpoczynając pisanie własnej historii?

Różnica jest zasadnicza. Kiedy tłumaczę, czuję się o wiele pewniej, bo mniej ode mnie zależy. W dużym uproszczeniu – jakby ktoś mi dyktował, a ja musiałbym to po prostu zapisać. Idę po jakimś sznurku. Pisząc własny tekst, staje się nad przepaścią, w którą trzeba skoczyć i polecieć. To trudne, zwłaszcza kiedy się zaczyna, a nawet wtedy, gdy ma się już 15-20 stron. Nikt nam nie powie, co dalej. Trzeba tworzyć, wymyślać. Ale właśnie ten proces jest niesamowity, kiedy bez żadnej podpórki powstaje coś z niczego. Z tego powodu tryb pracy przy tłumaczeniu i pisaniu własnego tekstu jest nieco inny. Tłumaczenie wymaga większego zdyscyplinowania. Zaczynam rano i z drobnymi przerwami pracuję do wczesnego popołudnia. Z pisaniem bywa bardzo różnie. Czasem napiszę trzy strony i jest świetnie, a czasem przez cały dzień wyrzucę z siebie jeden akapit i nie wiem, co dalej. Mimo tego, właśnie w pisaniu własnych rzeczy tkwi największa przyjemność. Tekstu nie ma, a potem nagle jest – to dla mnie fenomen.

 

— Co zatem sprawia Panu przyjemność w przekładaniu czyjegoś tekstu? 

Wejście w niesamowity kontakt z innym umysłem, talentem, językiem. Zwłaszcza kiedy tłumaczy się długą, absorbującą książkę i robi się to z zaangażowaniem, dochodzi do jakiegoś rodzaju osmozy umysłów. Przy pierwszym tomie opowieści Lovecrafta byłem bardzo zanurzony w proces. Po pierwszych kilku miesiącach miałem wrażenie, że znika granica między mną a tekstem tłumaczonym. Jakby Lovecraft pisał mną, jakbym był nim, bez żadnej bariery. Taki ekstatyczny stan trwał mniej więcej trzy miesiące. To było piękne doświadczenie.

 

— Tłumacz Ireneusz Kania twierdzi, że po przetłumaczeniu książki żyjącego autora właściwie nie odczuwa potrzeby spotkania się z nim twarzą w twarz, bo tyle już razem przeszli. Czy u Pana dzieje się podobnie?

Zdecydowanie tak. Mam stosunkowo małe zainteresowanie autorami jako ludźmi. Są wyjątki, ale jest wielu fascynujących pisarzy, których biografie znam bardzo pobieżnie. Ich twórczość mi wystarcza – to jacy oni są w swoich książkach, kontakt z ekstraktem ich osobowości.

 

— A jednak wspomniał Pan, że z Lovecraftem wydarzyła się rzecz niecodzienna. Jak wyglądało to wielomiesięczne współistnienie z mistrzem grozy?

Na tłumaczenie dwóch tomów jego opowieści poświęciłem w sumie dwa lata. Po pierwszym tomie musiałem przejść kwarantannę. Lovecrafta znam od dziecka. Kiedy nauczyłem się czytać po angielsku, sięgnąłem po oryginały i stwierdziłem, że jest spora różnica między nimi a brzmieniem tłumaczeń na język polski. Stąd wziął się pomysł, żeby go zrobić na nowo. Pracę zaczynałem jako mało doświadczony tłumacz, więc nie było mi łatwo. Nauczyłem się na Lovecrafcie więcej niż na kilkunastu wcześniejszych książkach. To był erudyta, czerpiący z wielu źródeł, potrzeba więc dużej wiedzy, żeby go rozgryźć i dobrze przetłumaczyć. 

Prace zacząłem w lutym, a w okolicach czerwca już nim myślałem. Miałem nawet sny lovecraftowskie. Śniło mi się, że siedziałem na ławce obok mojego mieszkania w towarzystwie kota (Lovecraft był kociarzem). Zobaczyłem, jak z naprzeciwka nadchodzi Lovecraft z żoną. Wyglądali jak na zdjęciach, eleganccy, sztywni, w staroświeckich strojach. Byli chyba nawet czarno-biali. W pewnym momencie z krzaków za moimi plecami rozległ się ciemny, niski głos, który wypowiedział imię i nazwisko: „Winfield Scott Lovecraft”. Chodziło o ojca pisarza, który zmarł w przytułku dla obłąkanych, kiedy Howard Lovecraft miał zaledwie cztery lata. Gdy małżeństwo zbliżyło się do mnie, nawet się nie przywitałem, tylko wskazując na kota, od razu powiedziałem: „Howard, meet your father”. Lovecraft, w odpowiedzi na mój żarcik, spojrzał na mnie chłodno. Ten sen dobrze obrazuje, co robił z moją głową w tamtym okresie. Myślę, że odcisnął piętno na moim postrzeganiu rzeczywistości. Nie zacząłem wierzyć w jego potwory, ale mam wrażenie, że mój obraz świata zmroczniał. Przesunąłem się od typowo lemowskiego racjonalizmu i scjentyzmu w stronę większego pesymizmu filozoficznego, odnośnie miejsca człowieka we wszechświecie i jego możliwości poznawczych. 

 

— Pana bliskie spotkanie z Lovecraftem (mam na myśli zarówno ten niecodzienny sen, jak i proces tłumaczenia jego dzieł), zdaje się potwierdzać teorię, która za istotę przekładu uznaje dążenie do likwidacji obcości i umożliwienie ludziom komunikacji. Czy ta idea jest Panu bliska?

Zdecydowanie tak. Ja w ogóle postrzegam literaturę jako komunikację. To może brzmi sucho i drętwo, ale ma głęboki sens. Myślę o literaturze w sposób egzystencjalny, jako o pewnym sposobie dzielenia się swoimi doświadczeniami. One nie muszą być życiowe, mogą to być doświadczenia polityczne czy związane z grozą wszechświata. Zawsze jednak zachodzi kontakt między dwoma umysłami, dwoma jaźniami. Jest on udany, jeśli te umysły mają jakąś część wspólną. Wtedy komunikat trafia na podatny grunt, na kogoś, kto swoim doświadczeniem jest w stanie odpowiedzieć na doświadczenie autora. Komunikacja w ogóle opiera się na tym, by znosić obcość. 

Jeśli chodzi o tłumaczenie, istnieją różne strategie. Uważam, że tłumacz powinien zrobić wszystko, żeby spod jego ręki wyszedł piękny utwór literacki w jego własnym języku. Przekładając utwór autora anglojęzycznego, chcę, by stał się on pięknym tekstem literatury polskiej, żeby wrażenie obcości rzeczywiście zanikło. Aforystycznie mówiąc, zastanawiam się zawsze, jak dany pisarz by brzmiał, gdyby pisał po polsku. 

 

— Poważne wyzwanie. Tym bardziej, że według wielu teorii przekład idealny jest niemożliwy.

Dlatego o tym ideale nie trzeba za dużo myśleć podczas pracy. O ideałach w ogóle nie ma co za dużo myśleć, bo można się tylko za nimi nauganiać i nabawić frustracji. Myślę, że moje podejście jest dosyć bezpieczne – ambitne, ale bezpieczne. Koncentruję się na tym, jak tekst brzmi po polsku. Z czym wiąże się szereg decyzji szczegółowych. Czasami nie waham się delikatnie poprawić autora, kiedy uznaję, że lekka zmiana szyku poprawi melodię zdania. To jest pewnie również specyfika mojego pisania, bo robię to bardzo słuchowo – słyszę to, co piszę. Nigdy nie czytam na głos, ale odbieram melodię podczas cichej lektury. Literatura musi pięknie brzmieć, mieć swój rytm i odpowiednią kadencję.

 

— Przekłada Pan zarówno prace naukowe, jak i biografie, literaturę dziecięcą, beletrystykę i klasykę literacką. Wielu z autorów, z którymi się Pan mierzy należy do wymagających. Czy to jest klucz, którym się Pan kieruje, wybierając utwory do tłumaczenia? 

Moje wybory prawdopodobnie wynikają z tego, że wychowałem się na literaturze ambitnej. Dość wcześnie zacząłem czytać pisarzy, którzy zabijali mi ćwieka i wymagali trochę wysiłku, jak Lem czy Camus. Jako młody człowiek czytałem proste powieści grozy, np. Stephena Kinga, ale bardzo szybko te popularne książki zaczęły mi się wydawać dziecinne, zbyt proste. To, że wybieram sobie bardziej wymagających autorów do tłumaczenia, wynika z moich potrzeb jako czytelnika. Chodzi o to, żeby twórczość wprowadzała mnie do jakiegoś osobnego świata, który rządzi się własnymi zasadami. Nie widzę potrzeby powielania tego, co jest wokół nas – co opatrzone, osłuchane. Wolę kiedy w języku i konstrukcji tekstu widać niepowtarzalną sygnaturę autora i jego twórczy wysiłek w stosunku do surowej materii, jaką jest rzeczywistość. Dziś pisze się o wiele prościej niż w latach 60. czy 70. Duch awangardy raczej zanikł, a przynajmniej jest uśpiony. 

 

— Tymczasem w Pana książkach twórcze podejście do słowa jest bardzo wyraźne. Lekturę Macieja Płazy z pewnością można zaliczyć do wymagającej. Czy pisząc, myśli Pan o odbiorcy?

Staram się pisać takie książki, jakie sam chciałbym przeczytać. Na miejscu czytelnika stawiam siebie – z moimi przyzwyczajeniami i gustami. A moje książki rzeczywiście potrafią zabić ćwieka, ale pocieszam się, że jednak trochę czytelników mają. „Robinson w Bolechowie” wyszedł mi dosyć skomplikowany, bo chciałem pójść tropem moich ulubionych pisarzy. Pozwoliłem, żeby ta powieść sama mi się napisała. Temat tajemnicy i odkrywania przeszłości sprawił, że w naturalny sposób wyszła labiryntowo. To zabawne, ale pierwszych kilkadziesiąt stron jest faktycznie jakimś testem dla czytelnika. Następną książkę na pewno napiszę prostszą, bardziej po bożemu. 

 

— Wiemy już, że pisanie sprawia Panu ogromną przyjemność. A czy czyta Pan dla przyjemności?

Przyjemnością jest dla mnie czytanie czegoś, co zapadnie mi w pamięć i da mi do myślenia. Nie cenię konfekcji literackiej, po kryminały na przykład nie sięgam w ogóle, zupełnie mnie nie interesują. Nie czytam w celach rozrywkowych. Chociaż jest jeden mały wyjątek. Bardzo lubię czytać stare, dziewiętnastowieczne opowieści niesamowite. One zazwyczaj nie są jakąś wielką literaturą, ale wywołują dreszczyk niezwykłości, którego szukam w książkach.

Wątek grozy fascynował mnie zresztą od najmłodszych lat. Poego zacząłem czytać właściwie jako dziecko, bo już w czwartej klasie podstawówki, a Lovecrafta niewiele później. W trakcie lektury tych autorów odczuwałem autentyczne przerażenie. To było wspaniałe doświadczenie – strach połączony z ekstazą. Jak to jest uwarunkowane psychologicznie we mnie, pewnie nie jest ciekawe dla nikogo poza mną samym, ale interesującą kwestią pozostaje, dlaczego ludzie w ogóle lubią się bać. Na samym dnie naszego poczucia bycia w świecie czai się jakaś pierwotna groza. I nie jest to wcale błaha rzecz. Lovecraft uważał, że strach znajduje się w samym jądrze człowieczeństwa. Powstaliśmy z tajemnicy, z niewiedzy i ciemności. Otoczyliśmy się kulturą, cywilizacją, jak szańcem, ale nieznane i tak napiera na nas ze wszystkich stron. Dlatego literatura grozy jest z gruntu metafizyczna. Wytrąca nas z poczucia bezpieczeństwa, a to kształcące doświadczenie, bo wybudza nas z metafizycznej drzemki. Dobrze, że nie czujemy się tak całkiem bezpiecznie w świecie, to byłoby strasznie nudne.

 

— Skoro jesteśmy przy grozie i wkraczaniu w nieznane, czy mógłby Pan udzielić jakiejś rady tym, którzy są na początku drogi zmagania się ze słowem? Jak się doskonalić? Co służy temu zajęciu? 

Moja rada dla debiutantów będzie trudna, ale trzeba ją traktować poważnie i dosłownie – zadebiutujcie najpóźniej, jak się da. Bardzo, bardzo się nie spieszcie. Niech pierwsza książka dojrzewa nawet latami. W ogóle uważam, że książki się piszą, wtedy kiedy powinny się napisać. Gdy skończyłem „Skorunia”, przeszła mi przez głowę taka głupią myśl, że fajnie by było, gdybym go napisał dziesięć lat wcześniej. Mówię „głupia myśl”, bo podyktowały mi ją kwestie próżnościowo-prestiżowe. Teraz wiem, że ta książka po prostu nie napisałaby się ani wcześniej ani później. Powstała wtedy, kiedy miała powstać.

Radziłbym też wsłuchać się w siebie i tylko w siebie. Nie w tym sensie, żeby nie czytać innych pisarzy, tylko, żeby nie iść na lep żadnej mody. Nie myśleć w kategoriach, co się teraz pisze czy też, jak to, co ja napiszę zostanie odebrane. Trzeba schować całą swoją niepewność i wstyd. Mieć odwagę pokazania siebie, swojej wrażliwości i swojego czucia świata. Bez tego nie będzie dobrej literatury. 

Chyba tylko na takie dwie rady mnie stać, ale one są bardzo przeze mnie przeżyte i wynikają z mojego doświadczenia. Mogę jeszcze zacytować radę z Lema, która padła w jego rozmowach ze Stanisławem Beresiem: „Czytać mistrzów, a nie uczniów”. To jest ważne.

 

 

 

znak-01

Maciej Płaza,

prozaik, tłumacz, literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych. W 2012 roku otrzymał nagrodę „Literatury na Świecie” w kategorii „Nowa Twarz” za przekład wyboru opowiadań H. P. Lovecrafta zatytułowany „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści”. Debiutancki tom opowiadań „Skoruń” przyniósł mu Nagrodę Literacką Gdynia 2016 i Nagrodę Kościelskich 2016. W 2018 roku został laureatem Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus za powieść „Robinson w Bolechowie”.

znajdź całość TUU