Ab ovo
Patrzę w niebo i myślę. Big Bang, Słowo, kura czy jajo? Bo to, co było na początku teraz i na wieki, wieków, amen. Choć w sumie bez różnicy, jak to się zaczęło, jako Słowo czy gargantuiczna kura. I tak trzeba w coś wierzyć, żeby normalnie żyć – wstać z łóżka i każdego poranka nie grzebać się w akcie stworzenia.
Wszystko przecież płynie, bombluje, powraca. Autobusy, wymiary, przestrzenie i światy. Odwiecznie zapętlone, kosmiczne perpetuum mobile: z nicości w coś i z cosia w proch, w gwiezdny pył. A z niego nowe światy i galaktyki, odradzające się i odmienione raz za razem. Nie, nie za karę – karmę. Inne, bo nic dwa razy się zdarza. Bez tautologii i martyrologii. Ku chwale formy i radości istnienia, po prostu.
Jednak jakoś musiało to wszystko wystartować. I gdy dobrze się przyjrzę, widzę tam daleko, gdzie Hubble i Hawking nie sięga, prakwokę wszechrzeczy. Znoszącą wszechświaty, wysiadującą jądra galaktyk, rozdziobującą czarne dziury i brązowe karły. Być może dlatego ludzie północy od stuleci snują opowieści o metafizycznym drobiu, o kogutach strażnikach czasoprzestrzeni na przykład. Najważniejszy z nich to Widofnir, złotopióry ptak, mieszkający na wierzchołku drzewa światów, jesionu Yggdrasill. W kosmologii Wikingów strzegł on idealnego balansu pomiędzy wymiarami. Jego zabicie miało zburzyć równowagę i dać początek końca multiuniwersum ludzi, elfów, demonów, olbrzymów i bogów. Po kogucim trupie był już tylko Ragnarök, zmierzch bogów i wszystkiego stworzenia. A tam gdzie kogut, musi być i kura.
Jajo też ma swoich fanów. Asyryjczycy, Egipcjanie, Grecy, Rzymianie i Chińczycy od zawsze uznawali jego nadprzyrodzoną naturę. Jednoznacznie utożsamiali je z początkiem. Dość oczywiste jeśli uznamy, że z jaja, które wyłoniło się z chaosu wykluł się nasz świat. I praktycznie każda starożytna kultura miała swoją wersję tego mitu, ze złożoną symboliką kreacji, witalności i cyklu życia. Ostatecznie kosmiczne pisanki zaadoptowały wszystkie wielkie religie z chrześcijaństwem na czele. Pytać skąd wzięło się Pierwsze Jajo byłoby szczytem impertynencji. Mniej więcej takim samym jak zagadywanie astrofizyków o to, co było przed Wielkim Wybuchem, który robi się już trochę passe, lub jeszcze bardziej, co otacza Wieloświat, coraz bardziej trendy, złożony z nieskończonej ilości równoległych czasoprzestrzeni najnowszy model Kosmosu. Ale do jaja, ab ovo, jak mawiali Rzymianie, na pamiątkę początku, rozpoczynając każdą ucztę od jajek. Bo z jaja może wykluć się wąż.
Imię jego Mehen, Uroboros, Quetzalcoatl i Midgardsom. Odradzający się smok-wąż, połykający własny ogon, pierzasty lub nie, symbol wiecznego powrotu i ezoterycznej mądrości. Oplatający w uścisku światy i wymiary, nierozerwalne połączenie tego, co duchowe z tym, co materialne. W Egipcie, Grecji, u Majów, Azteków i Wikingów apoteoza cyklu – koncepcja nieustannie powtarzającego się czasu. Zaprzeczenie klasycznej binarnej filozofii początku i końca, Euklidesowej geometrii i przestrzeni. Struktury rzędnych i odciętych, aksjomatów cyrkla i linii. Zapętlony wąż to wcielone koło życia. Pulsująca poza czasem i przestrzenią ścieżka przemian. Doskonała analogia buddyjskiej karuzeli narodzin i śmierci. A w ludzkiej skali nieustająca mantra czterech prawd: cierpienie istnieje, cierpienie ma przyczynę, cierpienie ma kres, istnieje droga prowadząca do kresu cierpienia.
A Słowo? Trzeba mu wierzyć „na słowo”. Bo zgodnie z tym, co głosi człowiek został ulepiony 5000 lat temu, potem z jego żebra powstał drugi, trochę inny człowiek i oboje od początku mają pod górkę przez gadającego węża.
Przemysław Jędrowski,
z wykształcenia technik leśnik i historyk sztuki. Miłośnik słowa. Komercyjnie tworzy komunikacje marek i jeszcze więcej o nich mówi. Komentuje sztukę nowoczesną i dawną. Czyta dużo i różnie. A najchętniej żegluje jak najdalej, nie mówiąc nic.