Odessa
Szukam w pamięci pierwszego powodu skąd ta Odessa – jest ulica Odeska w innym mieście, w innym czasie, prawdziwa legenda, niemal obok ulicy Pięknej, przepadłej niesprawiedliwie, zapomnianej, a nawet zaprzepaszczonej do tego stopnia, że nie istniejącej (kamień na kamieniu). Był też placyk, teraz może tylko jako złudzenie pamięci, a dopytać już nikogo. Wyobraźcie sobie miejsca istniejące – choćby ulicę Paderewskiego w Poznaniu – monumentalna, choć raczej myślę o jej przestrzeni, a później dopiero architekturze. Prowadzi do Rynku, reprezentacyjna, piękne fasady, kuszące witryny, spacerujący lub przemykający ludzie, naturalny ruch, szum. Czy można sobie wyobrazić to miejsce jako szkolne boisko lub zaplecze sklepu spożywczego lub nic? To tak, jakby w koszmarnym śnie nagle wszystko przestawić, zmienić bieg rzeki, kierunki i cały sens.
Odeska mieści się przy nieużywanym wielowyznaniowym cmentarzu, gdzie przez lata, na pociechę ludu, zmieniano i dodawano kolejne funkcje: zbudowano amfiteatr, potem filharmonię i operę na miarę wielkiej Europy. A to niezwykłe cmentarzysko było, zarastające przez lata, wielkie, zadrzewione wzgórze w centrum miasta, a w potężne mrozy – miejsce szaleństw, zimowych uciech między grobowcami. Pamiętam, że nigdy jako dziecko nie czułam zimna w zimie, jedynie jakąś rozkosz przeszywającą, nawet jeśli po powrocie do domu wiedziałam, że zamarzłam. Odmarzałam.
Na tym wzgórzu braliśmy udział w happeningu Jerzego Kaliny. Wtedy nie wiedziałam, że to cmentarz. A my chcieliśmy się wkopać do tego miasta podziemnego. Dopiero dziś, teraz, dociera do mnie ta idea. Rok temu dowiedzieliśmy się, że to miejsce mocy, ogrodzone płotem z dziurą. Przedzieraliśmy się nocą ze starymi przyjaciółmi. Niewysłowione piękno tej legendy, wszystkich ekscytowało. W środku pojawiło się jeszcze jedno ogrodzenie i mała kaplica zamknięta na cztery spusty. Tablica z informacją wydała się nierealna, jak z Harry’ego Pottera o dodatkowym połowicznym peronie. Prawie tam przeszliśmy, wulkan grobów zafalował, aż przestraszyliśmy się własnych spojrzeń czy myśli. Nikt nic nie wypowiedział głośno, poczuliśmy, że niektóre rzeczy powinny zostać niewyjaśnione, bezpieczne w kraterze podziemnej lawy, nietykane. W innym wypadku musielibyśmy porzucić nasze, może troszkę znudzone, ale ukochane życia. A może nawet rozczarować się jeszcze bardziej, jeśliby trzymać się spisów inwentaryzacyjnych archeologów. Odwrót – czyli wybór. Odpuszczamy. Nie dokopiemy się do przyczyny przed końcem nocy, a dzień wyjaśni to, czego wcale nie szukaliśmy.
Tak z Odessą. Nie wiedzieć czemu, to miasto od zawsze w naszych głowach owiane było jakąś niewyjaśnioną, starą legendą – o ile legenda może być w ogóle do wyjaśnienia. Nie wiem już, skąd się to wzięło, może jeszcze z jakichś romantycznych opowiadań dziadka o Żydach odeskich i ich niestworzonych biznesach portowych oraz nieziemskich fortunach. A może po prostu z filmów. Jedyny, jaki można przywołać z niedalekiej przeszłości to „Deja vu” Machulskiego – z seansu na seans coraz mniej zabawny, a nawet zrozumiały – tylko tytuł obiecujący. Tak jak to wielkie miasto, które prawie stało się Paryżem dalekich stepów.
Z jeszcze starszej części pamięci i pasjami oglądanych starych, czarno-białych filmów, w tym „Pancernika Potiomkina” – wydobywam obrazek odeskich gigantycznych schodów i zapętlony rajd dziecięcego wózka, który toczy się zygzakiem w morską toń. Do tego równo kroczący „białoarmiejcy”, którzy strzelają z długiej broni, kładąc wszystkich pokotem jak koszone łany. Przez wszystko przetacza się koło wojny, rewolucji, a schody, jak skała, pozostają jej niewzruszoną areną, sceną, wystawą.
Film Eisensteina z 1925 roku pokazuje ten fenomen architektury od strony dzisiejszego portu, wtedy była tu tylko plaża. Teraz konstrukcja portu powoduje, że schody potiomkinowskie widzimy z dużej wysokości, a nie jak reżyser sprzed niemal stu lat z najniżej położonego stopnia i dalej rozciągającej się plaży. Widok ten, zwieńczony między łukowo zachodzącymi masywami architektury sylwetką Richelieu – twórcy miasta – wprawił nas w oniemienie.
Stoimy tu. Wreszcie. Wszędzie, plączemy się po stopniach, szukamy „tej” perspektywy, schodzimy na dół, w prawo, w lewo. Z powrotem na górę, na kolejnych podestach. Schodzimy jak „białoarmiejcy” w rytmie kroków, po skosie, bez broni, patrząc pod nogi, patrząc w horyzont. Co tu się zadziało? Czekamy na słońce, po ciemku też. Ta bryła, jak statek, wchodzi w morze w wyobraźni, blokuje nas Dworzec Morski – wielki język peronu, przy którym cumują jednostki. Obok stoi cerkiew, z ikonami z naszywanych koralików. Szasta wiatr, miota jazgotem mew i rybitw, dodatkowo wzmacniając ich niespodziewanie wielką siłę.
Prawdziwie imponujące wrażenie we współczesnym wydaniu wywiera zapierający dech w piersiach widok na gigantyczny port morski. Ogrom i rozmach. Specyficzny industrialny pejzaż pracujących żurawi i rurociągów wpiętych w horyzont wielkiego nabrzeża Morza Czarnego, oglądany z najsłynniejszych schodów świata. Na każdym niemal kroku towarzyszy nam uczucie – znam to, deja vu, na pewno, te pałace, tę przebrzmiałą, a nie w pełni rozkwitłą świetność. Całe ulice, balkony i werandy obwieszone pnączami. Aleje wiekowych platanów. Od razu rodzi się rodzaj nostalgicznej refleksji – co może ludzka myśl, jeśli środki są nieograniczone.
To właśnie ten widok, ten moment, dla którego w ogóle tu przyjechaliśmy. Panorama sprawia wrażenie makiety, zbyt idealnej, by mogła być prawdziwa. A jednak miasto-marzenie carycy Katarzyny, Niemki z urodzenia i kochanicy z temperamentu, to nie tylko scenografia dla wpływających do portu statków setek bander. Jeśli Sagrada Familia w Barcelonie, budowana od stu lat, niczym syzyfowe toczenie głazu pod górę, daje już w pełni wyobrażenie o swoim ostatecznym kształcie, to w Odessie sytuacja z tysiąca i jednego powodu wygląda zgoła inaczej.
Zanim ją na dobre ukończono, zaczęła już podupadać i tracić na znaczeniu. Swoją drogą, czy miasto, żywy organizm, może mieć ten moment ukończenia? Coś się buduje, coś remontuje – miasto nie stoi i nie patrzy. Miasto napędzają pasja i energia pokoleń żyjących w nim ludzi.
– To dwumilionowe miasto, jak mówi Władimir, nasz przewodnik i kierowca, w którym żyje 140 nacji. Między innymi Ukraińcy, Rosjanie, Polacy, Francuzi, Niemcy, Turcy, Gruzini, Ormianie, Żydzi, Tatarzy, Włosi, Bułgarzy, Węgrzy, Rumuni, Grecy, Mołdawianie. To najliczniejsze narodowości na przestrzeni lat.
Odessa to ciągle wrzący tygiel kultur. Wpływy tych wszystkich nacji spotykamy co krok. Mimo że są już wymieszane, wciąż jeszcze można odczytać poszczególne ślady. Opera, ulice, place, widoki, a nawet zagospodarowane plaże. Może nie wszystko wygląda okazale, ale nie o to chodzi. To miasto można czytać jak książkę, najlepiej z miejscowym przewodnikiem. Od czasów carycy, do czasów słynnych na cały świat złodziejskich gangów i najlepszej ponoć złodziejskiej szkoły, w której mistrzowie swojej profesji, do dziś są opiewani w pieśniach. Specyficzny folklor podziemia łączy się z katakumbami, które nigdy nie były nekropolią, ale raczej wyrobiskiem po wydobyciu budulca dla tego miasta. Kamień tak wytrzymały, że wystarczyło na dwu, trzykondygnacyjne miasto, jednocześnie tak miękki, że piłami do drewna można było kroić bloki na budowę wszystkiego, co niezbędne. Dziś podziemia są również pamiątką po czasach wojennych, kiedy trzy podziemne kondygnacje z wentylacją działającą do dziś, pozwoliły ocalić setki, jeśli nie tysiące osób.
A Odessa dziś, nowa ukraińska po radzieckiej, rumuńskiej, mołdawskiej, turecko – osmańskiej, greckiej, czy jeszcze innej, niczym otwarta księga snuje swoją, kolejną historię, zawsze była i jest kurortem z łagodnym klimatem, specyficznym światłem, w dalekim stepie, z plażą Langeron nazwaną na cześć francuskiego generała, na krańcu Europy. Ściągają do niej Ci, co choć raz usłyszeli jej imię.
___
tekst: Światosława Sadowska
foto: Jerzy Sadowski