Top
wędrowcy – TUU
fade
1408
single,single-post,postid-1408,single-format-standard,eltd-core-1.0,flow-ver-1.3.1,,eltd-smooth-page-transitions,ajax,eltd-blog-installed,page-template-blog-standard,eltd-header-standard,eltd-fixed-on-scroll,eltd-default-mobile-header,eltd-sticky-up-mobile-header,eltd-dropdown-default,wpb-js-composer js-comp-ver-4.12,vc_responsive
DSCF3322_LR_bez_logo_CMYK_8bit

wędrowcy

Wszystkiego mam dwie małe marchewki, cebulę, pietruszkę i ziemniak. Resztę plecakowych zapasów, o ile kiedykolwiek można było to nazwać zapasami, zjadłem rano. Cały dzień słońce prażyło niemiłosiernie, a powietrze stawało się coraz gęstsze i już od południa można było odnieść wrażenie, że na coś się zbiera. Po drodze wypiłem całą wodę, chociaż i tej z racji upału wydawało się niewiele, dlatego na noc zatrzymuję się nad rzeką. I właśnie tam, nad rzeką, nieuchronnie materializuje się nadmiar dnia, coraz wyraźniej mrucząc burzą z ciemnych chmur nad wschodnim horyzontem.

 

Byłoby najłatwiej gdybym zjadł marchewki, cebulę i pietruszkę na zimno, pozostawiając roztropnie jedynie ziemniak. Jednak pomruki burzy, zapowiadające nocne zbieranie wody z podłogi cieknącego jak sito namiotu, każą mi zrobić posiłek ciepły. Dlatego wyciągam breżniewkę, benzynową kuchenkę cudem zdobytą spod lady, i nalewam do aluminiowego garnka rzecznej wody. Kroję cenne warzywa, wrzucam do naczynia i podpalam benzynę. I czekam.

 

Moje breżniewka, a pewnie i każda inna, ma tę przypadłość, że rozgrzana nadmiernie otwiera zawór bezpieczeństwa i uwalnia zgnieciony ciśnieniem nadmiar benzyny, który potrafi zapalić się w metrową, ognistą pochodnię. Tak też dzieje się i tym razem, trochę z mojej nieuwagi, a trochę ze zbyt dużego pośpiechu w gotowaniu. Na niespodziewany ogień patrzę przez chwilę zauroczony, a potem gaszę płomienie i zaglądam do garnka.

 

Wygląda na to, że jednak uda mi się coś ciepłego zjeść, chociaż zupa, którą mam przed sobą, nie powstała według żadnego przepisu i nie ma w sobie żadnej kucharskiej intencji, a jedynie znalezione warzywa, wodę płynącą akurat w rzece i szczyptę pośpiechu, która ognistą pochodnią dała znak, że posiłek jest gotowy. A nawet jeśli gotowy nie jest, to inny już nie będzie.

 

Obejmuję ciepły garnek i widzę zawieszoną w wodzie kostkę marchewki i opadający pomału na dno kawałek cebuli. Ten posiłek jest teraz dla mnie całym światem. Z jednej strony straszy niedostatkiem, z drugiej jednak jest jedynym ukojeniem przed nadchodzącymi godzinami niespokojnej nocy. Czy tak właśnie czuł się trzynaście miliardów lat temu Wielki Ktoś patrzący na maleńką Osobliwość, którą z powodu jakiegoś Wielkiego Nadmiaru musiał uwolnić i pozwolić jej żyć swoim własnym życiem? A ona zachłysnęła się daną wolnością, a zachłysnęła tak mocno, że w ułamku sekundy z drobiny stała się Wszechświatem. I czy oprócz czasu, światła i materii narodził się wtedy przypadek? A może właśnie ów przypadek, jako rzecz jedyna, był już w Osobliwości i nie trzeba było Nikogo, aby Osobliwość ożywić? Bo może wystarczy czekać, by wyczekać wszystko. Bo może wystarczy czekać, by doczekać się życia.

 

Burzowe chmury nie zasłoniły jeszcze całego nieba. Podnoszę głowę i widzę zawieszone w czerni tlące się gwiazdy. Widzę wielkich wędrowców przemierzających samotność, powstałych z drobiny i dążących ostatecznie w nicość. A może dawno już skończyli swą podróż, a ja patrzę jedynie na ich wspomnienie, niczym na pamięć o kimś bliskim zaklętą w zapalonej świeczce.

 

Pierwsze krople deszczu spadają na spragnioną ziemię kiedy chowam plecak do namiotu. Padają rzadko i chaotycznie. Jednak już po chwili jest ich tak dużo, że kroplowy chaos przeradza się w zasadę, która nakazuje mojemu namiotowi podczas deszczu przeciekać, tworząc na jego podłodze błyszczące w świetle błyskawic kałuże. Kałuże dokładnie takie, jak je sobie wyobrażałem, gotując zupę.

 

I dokładnie takie, jakbym ich sobie nie wyobrażał nigdy.

 

___

tekst & foto: Jędrzej Tęczyński

znajdź całość TUU