Marzenia Sienne
„Z okien mego pokoju w hoteliku Pod Trzema Dziewuszkami (Tre Donzelle) widok na Sienę ogranicza się do ciemnych oficyn, kota na parapecie i świeżo wywieszonej galerii bielizny”. Z „Barbarzyńcą w ogrodzie” w plecaku przyjeżdżamy do Sieny, by zobaczyć i przeżyć to, czego doświadczał Zbigniew Herbert w czerwcu 1959 roku.
Dokładnie 60 lat później, pod koniec marca, meldujemy się w obskurnym hoteliku Pod Trzema Dziewuszkami. Widok z okna naszego pokoju również ogranicza się do ciemnych oficyn, ale sznury do bielizny są puste. Pustką straszą też porzucone donice i skrzynki, ale najbardziej martwi nas brak kota. Cieszy natomiast obecność zielonych okiennic i tablicy przed wejściem do hotelu, która oznajmia, że w tym gościnnym miejscu przebywał Wielki Polski Poeta.
Kilka lat wcześniej postanowiłam, że nigdy więcej nie spędzę swoich urodzin w Polsce. Za rok los głośno się ze mnie zaśmieje, a strach przed pandemią zamknie nas wszystkich w domach. Ale jeszcze nie teraz. Teraz, śladami Herberta, ruszamy w miasto. Niespiesznym krokiem mijamy centrum władzy świeckiej, Piazza del Campo, by najpierw zaznać tego, co boskie. Kolebką sieneńskiego sacrum jest Il Duomo. Katedra stoi na najwyżej położonym placu. Jest jak wzniesiony w górę biało-czarny herb miasta i jak śpiew, który wzlatuje i spada kaskadą rzeźb, lazurowych łuków i złotych gwiazd – czytam na głos, gdy siedzimy w słońcu, czekając na otwarcie świątyni i przykatedralnego Museo dell’Opera. Fasada katedry oszałamia nas swoim bogactwem, a wieża swą dostojnością, ale do stanu estetycznej febry doprowadza nas przede wszystkim wnętrze wypełnione lasem biało-czarnych kolumn oraz posadzka wyłożona marmurem w tych samych barwach. Te dwa nie-kolory składają się na herb Sieny, balzanę, i jak twierdzi Herbert, te kolory heraldyczne utrafiły w samo sedno wybuchowego temperamentu sieneńczyków i ich pełnego sprzeczności charakteru. Po odwiedzeniu Biblioteki Piccolominich z freskami Pinturicchia i próbie wchłonięcia w siebie ogromu artystycznych doznań, jakie oferuje nam to miejsce, postanawiamy zrobić sobie przerwę. Udajemy się do pobliskiej kawiarni, by podnieść poziom cukru w organizmie miejscowym panforte i napić się cappuccino, które – według Herberta – wlewa w głowę jasność, a członkom odejmuje zmęczenie. Chwilę później jesteśmy gotowi, by zmierzyć się z dziełami wypełniającymi katedralne muzeum. Gwiazdą jest tu Maestà Duccia, której Poeta nie widział, gdyż w czasie jego pobytu w Sienie poddawana była konserwacji. Skoro już postanowiłam być barbarzynką w ogrodzie, nie skupiam się na centralnej części poliptyku, ale wraz z Herbertem pochylam się nad niewielkimi obrazami z jego rewersu, ukazującymi sceny z życia Jezusa. Przyglądając się Zdradzie Judasza, czuję gniew świętego Piotra, który naciera na jednego ze strażników i wzdrygam się na widok nieprawości Iskarioty. Wzrusza mnie Chrystus, stojący nieruchomo, niczym porażony, jakby z jednej strony wiedział, że właśnie dopełnia się jego przeznaczenie, a z drugiej nie mogąc uwierzyć w zdradę swego ucznia. Mój wzrok przenosi się do ulubionego z całej serii obrazu Herberta – Mycia nóg. Bawią mnie trzy czarne sandały, które niczym rozbiegane mrówki są najbardziej ożywionym punktem obrazu – szczegół, na który Artysta zwraca uwagę z wielkim upodobaniem. Nikt nigdy nie uczył mnie patrzeć na obrazy z taką czułością, dlatego ufam Herbertowi, gdy mówi: Po Ducciu nie należy oglądać niczego więcej, aby zachować jak najdłużej w oczach blask tego arcydzieła. A więc basta! Idziemy przewietrzyć głowy na il Facciatone – fragment katedry, który był częścią planowanej rozbudowy świątyni. Z powodu Czarnej Śmierci, która przeszła przez Europę w 1348 roku i odebrała Sienie trzy czwarte jej ludności, nigdy nie został ukończony. Dziś stanowi doskonały punkt widokowy, z którego rozpościera się panorama na miasto i jego okolice. Wieje tak, że urywa nam głowy, ale czujemy się, jakbyśmy stali na dachu świata. Siena palona – patrząc na dachówki i zabudowania miasta pojmuje się pochodzenie nazwy tego pigmentu. Z góry widać nasz kolejny cel – Palazzo Pubblico wraz z wysoką wieżą i dzwonnicą nazywaną czule od imienia jej średniowiecznego dzwonnika il Mangia.
Wąskimi uliczkami docieramy do ratusza i wchodzimy do środka. Wspinamy się na pierwsze piętro, głównie po to, by w dwóch salach – del Mappamondo (Sali Globu) i dei Nove (Sali Dziewięciu, zwanej też Sala della Pace – Salą Pokoju) zobaczyć najpiękniejsze sieneńskie freski. Te, które znajdują się w pierwszym pomieszczeniu, stworzył Simone Martini. Herbert prowadzi nas najpierw na lewo od wejścia, do jednego z najważniejszych dokonań włoskiego trecenta i jednego z najbardziej znaczących dzieł sieneńskiego artysty, zatytułowanego Maestà. Po roku próbuję przypomnieć sobie jakieś szczegóły, ale pamięć mnie zawodzi. Sięgam więc do zdjęć, choć Herbert w swoim dziele pogardliwie pisze o takich jak ja: Spoceni farmerzy z dalekiego kraju filmują każdy kawałek muru, który wskazuje objaśniacz, i posłusznie wpadają w ekstazę, dotykając kamieni sprzed kilku wieków. Nie mają zupełnie czasu na oglądanie, tak bardzo pochłonięci są fabrykowaniem kopii. Włochy zobaczą wtedy, gdy będą u siebie, kolorowe ruchome obrazy, które nie będą w niczym odpowiadały rzeczywistości. Nikt już nie ma ochoty studiować rzeczy bezpośrednio. Mechaniczne oko niezmordowanie płodzi cienkie jak błona wzruszenia. Herbert miał rację. Moje zdjęcie zupełnie nie odpowiada widzianej rok wcześniej rzeczywistości. Okazuje się, że oświetlenie sali i użyte na fresku złoto stworzyły jasną poświatę, która uniemożliwia zobaczenie jakichkolwiek szczegółów dzieła Martiniego. Mimo wszystko właśnie tak chcę zapamiętać ten fresk – jakbym w siedzibie władz miejskich Sieny doznała objawienia maryjnego, jakby blask tronującej Madonny oślepił nie tylko mnie, ale też pozostałe postacie zebrane na fresku u jej boku, kilkoro przypadkowych turystów i pochmurnego kondotiera Guidoriccio da Fogliano z fresku po przeciwległej stronie sali. Idziemy dalej, by w kolejnym pomieszczeniu zobaczyć Alegorię Dobrych i Złych Rządów Ambrogia Lorenzettiego. Licho nie śpi – z obu przedstawień najbardziej podoba mi się personifikacja tyrana o diabelskim wyglądzie. Cóż, pochodzenia się nie wybiera. Pewnie odzywa się we mnie polskie upodobanie do złych rządów. Na koniec swojego zwiedzania Palazzo Pubblico Herbert pisze: Czym prędzej na powietrze. Patrzymy na siebie błagalnym wzrokiem: na powietrze!
Postanawiamy posnuć się po Sienie bez celu. Herbert przytakuje: Tylko takie miasta są coś warte, w których można się zgubić. Zachęca nas też kolejnym fragmentem: Jeśli kogoś bogowie uchronili od wycieczek, jeśli ma za mało pieniędzy lub za dużo charakteru, aby wynająć się przewodnikom, pierwsze godziny w nowym mieście należy poświęcić na łażenie według zasady: prosto, potem trzecia na lewo, znów prosto i trzecia w prawo. Systemów jest wiele i wszystkie dobre. Stosujemy się do tych zaleceń, gdy nagle zza rogu atakuje nas pantera. Na szczęście dzika bestia wykonana jest z kamienia. Przez chwilę jednak czuję się jak Dante u początków swej podróży opisanej w „Boskiej Komedii”:
Wtem tam, gdzie ścieżka strzelała ku górze,
Znienagła mi się zjawiła u stoku
Zwinna Pantera o plamistej skórze.
Ta z mej osoby nie spuszczała wzroku
I tak męczyła w moim wstępowaniu,
Że kilka razy chciałem wracać kroku.
Błądząc, natykamy się na kolejne zwierzęta – ślimaka pełznącego po witrynie ogłoszeniowej czy żółwia chronionego przez trzepot żółto-błękitnych chorągwi. Jesteśmy w Sienie i co rusz przekraczamy oczywiste dla mieszkańców granice jej dzielnic. Każda z nich – nazywana contradą – ma swoją nazwę i symbol, herb, kolory, chorągwie, motto, hymn, muzeum i kościół pod wezwaniem swojego świętego patrona, a także fontannę i stajnię. Ta ostatnia jest niezwykle istotna podczas największego święta odbywającego się w Sienie – Palio, kilkudniowego festynu, którego apogeum jest wyścig konny na Piazza del Campo. Herbert pisze o nim tak: Dwa razy w roku – ale to całkiem na serio – nie tylko dla turystów, rozpalają się namiętności, idą wysokie zakłady, rozpętują się skomplikowane intrygi wokół prawdopodobnego zwycięzcy. Uroczystość jest barwna, pełna szumu, koni i zamętu.
Palio, które zazwyczaj odbywa się 2 lipca nazywane jest Palio di Provenzano i odbywa się ku czci Madonny z kościoła Santa Maria in Provenzano w Sienie, której ikonie przypisuje się cudowne właściwości. Od 1701 roku, 16 sierpnia, odbywa się także Palio dell’Assunta, świętujące Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny. I choć oba wydarzenia mają miejsce latem, a my przyjechaliśmy tu w marcu, to nie ma to znaczenia. W Sienie mawia się: Il Palio si corre tutto l’anno – Palio przebiega cały rok. Palio to kulminacja wiecznej rywalizacji między siedemnastoma contradami: Orła, Gąsienicy, Ślimaka, Sowy, Smoka, Żyrafy, Jeżozwierza, Jednorożca, Wilczycy, Muszli, Gęsi, Fali, Pantery, Lasu, Żółwia, Wieży i Barana. Przynależność do danej contrady jest rozstrzygana trzema prawami. Pierwszym jest ius soli – prawo ziemi – należysz do contrady, na której terytorium się urodziłeś. Drugim jest ius sanguinis – prawo krwi – przynależność do contrady zależy od pochodzenia; dziedziczysz ją po rodzicach. Jeśli matka i ojciec pochodzą z dwóch różnych contrad (czyli poślubili mniejszego lub większego, ale zawsze wroga), przynależność dziecka jest negocjowana. Pod uwagę bierze się wtedy znaczenie contrady w życiu każdego z rodziców, starając się, by podczas ustaleń nie doszło do rozwodu. Trzecim rozwiązaniem jest prawo serca – tu ważne jest, która contrada jest ci najbliższa, w której utrzymujesz najsilniejsze więzi społeczne. Dzięki temu nawet osoby spoza miasta i spoza Italii mogą stać się częścią wybranej społeczności. Wierność contradzie jest tak duża, że większość Sieneńczyków jest chrzczona dwukrotnie – raz w kościele i ponownie w fontannie contrady. Nasze Trzy Dziewuszki leżą w granicach contrady Sowy – lojalność wymagałaby więc od nas chęci przynależenia właśnie do niej. Jednak silne wrażenie, jakie zrobiło na mnie pierwsze spotkanie z panterą, jej dzikość i pstrokatość, kierują moje serce właśnie ku niej, mimo że badacze „Boskiej Komedii” przypisują jej symbolikę rozwiązłości i braku umiaru. Ponoć sam Dante uznał tę wadę – wraz z lwią pychą – za najsilniejszą pokusę dla siebie samego.
W każdym z organizowanych wyścigów bierze udział dziesięć contrad – siedem nieobecnych w poprzednich zawodach i trzy dodatkowe, wybierane losowo na miesiąc przed wydarzeniem. Chorągwie trzech szczęśliwców wywiesza się w oknach Palazzo Pubblico. Podległy losowi jest też wybór koni, dzięki czemu szanse poszczególnych contrad nigdy nie były zależne od ich poziomu zamożności. Widowisko Palio rozpisane jest na cztery dni. Już pierwszego dnia contrady spośród dziesięciu dostępnych koni losują swojego reprezentanta, zwanego Barbero. Towarzyszą temu ogromne emocje, bo wszyscy znają możliwości poszczególnych koni, listę ich zwycięstw w innych wyścigach i we wcześniejszych Palio. Zawsze są to konie rasy mieszanej; te czystej krwi nie są dozwolone. Wyniki losowania przyjmowane są wybuchami radości lub jękami zawodu. To sprawa najwyższej wagi, bo to koń, a nie dosiadający go jeździec, wygrywa wyścig. Jeśli dżokej w trakcie wykonywanych okrążeń spadnie, koń może sam galopować do mety i wygrać „klepnięciem”. Historia sieneńskich wyścigów, której lista zwycięstw obejmuje Palia od 1644 roku, zna wiele takich przypadków. Nie dziwią więc ogromne emocje, wzmacniane przyjmowanymi przed wyścigiem licznymi zakładami, często o bardzo wysokie stawki. By zwiększyć swoją szansę na wygraną, już kilka miesięcy wcześniej kapitan każdej contrady podejmuje negocjacje z wybranym dżokejem. Ich stawki owiane są tajemnicą, ale wiadomo, że nie są to małe sumy. Rodzą się liczne intrygi, przekupstwa są na porządku dziennym. Dżokeje, czyli fantini, to najemnicy zatrudniani przez contrady. Niewiele osób z miasta zaryzykowałoby całoroczną hańbę i pogardę współmieszkańców po ewentualnej przegranej. Dżokej musi być dobrym jeźdźcem, gdyż w czasie wyścigu dosiada konia na oklep – sztuka niełatwa, zwłaszcza gdy robi się trzy okrążenia z niebezpiecznymi zakrętami po wąskim torze wokół placu, a podczas jazdy pejczem chłostane są nie tylko konie, ale i konkurujący ze sobą jeźdźcy. Wolno też przeszkadzać przeciwnikom, spychając ich w kierunku barierek. Wszystkie chwyty są dozwolone, również przed samym wyścigiem, dlatego też od momentu wylosowania konia pilnuje się go jak oka w głowie, by nie został porwany lub osłabiony przez konkurencję. Dba się również o dżokeja i w wigilię Palio każda ze startujących contrad – na dobrą wróżbę dla jeźdźców – wydaje kolację pod gołym niebem. Wszyscy wiedzą, że tak ważnych spraw nie należy pozostawiać jedynie w rękach ludzi. Tu zadziałać muszą siły wyższe. Dlatego przed wyścigiem jeździec i koń wchodzą do kościoła reprezentowanej przez siebie dzielnicy i otrzymują od księdza błogosławieństwo: Idź i zwyciężaj! Tłumy mieszkańców i turystów już od kilku godzin czekają na Piazza del Campo. Każdy chce zająć jak najlepsze miejsce, by zobaczyć rozgrywający się spektakl, w którym po trzech okrążeniach trwających zaledwie 80-90 sekund, wyłoni się zwycięzca. Największymi szczęściarzami są właściciele budynków, których okna wychodzą na plac. Taki widok wart jest nawet kilkaset euro. Tor wyścigu wokół organicznego w swym kształcie placu (jak pisze Herbert: przypomina wklęsłą stronę muszli) jest już gotowy. Pokrywa się go piachem, gliną i tufem, stawia solidne barierki i montuje dodatkowe zabezpieczenia na zakrętach. Wyścig poprzedza widowiskowe przejście orszaku – około 600 postaci w historycznych strojach defiluje przy dźwiękach bębnów i trąbek, a wybrańcy popisują się sztuką żonglowania wielkimi jedwabnymi chorągwiami w barwach uczestniczących w wyścigu contrad. Emocje sięgają zenitu, tłum napiera na barierki. Na starcie pojawiają się konie i dosiadający ich dżokeje, również w historycznych strojach. Start formalnie ogłasza wyznaczony sędzia, choć w praktyce decyduje contrada, której przypadło ostatnie miejsce w szyku. Ma ona prawo startu z rozbiegu, wobec którego sędzia może jednak zgłosić weto, oznajmiając falstart. Zdarza się to bardzo często, gdyż sukces w wyścigu jest ważny, ale równie ważne jest zapobiegnięcie zwycięstwa wrogich dzielnic. Dlatego też jeszcze przed startem dżokeje zmówionych ze sobą contrad próbują zablokować swoich największych rywali, a jeździec startujący z rozbiegu chce wykorzystać moment, w którym znienawidzona contrada jest w najgorszym ustawieniu. Ruszają! Pierwsze okrążenie – niektórzy jeźdźcy spadają z koni, zwierzęta się przewracają, drugie okrążenie – część koni galopuje sama, dżokeje, którzy utrzymali się na grzbiecie poganiają zwierzęta batem, nie żałując go także na przeciwników, ostatnie okrążenie i meta – rozgorączkowany tłum wybiega na tor. Wygrana contrada wydaje dzikie dźwięki radości, na rękach niesie dżokeja, który od tej chwili staje się półbogiem, przegrane contrady ryczą natomiast z wściekłości, dorośli mężczyźni płaczą jak dzieci, niektórzy wyładowują swoją złość, uciekając się do przemocy wobec członków najbardziej wrogiej contrady lub dopadając przegranego dżokeja. O ile ten nie zdąży uciec z placu, co nie jest łatwe przy zaledwie kilku wąskich bramach, które do niego prowadzą, może skończyć z pogruchotanymi kośćmi i niejednym siniakiem. Niebotyczne sumy za udział w Palio stają się zrozumiałe. Za najbardziej przegraną uważa się nie contradę, której koń dobiegł do mety ostatni, ale contradę, której koń był drugi. To jak czwarte miejsce na Olimpiadzie, tuż za podium. Zawsze jednak największą porażką jest noszenie miana Nonny – Babci – tak nazywa się contrada, która od najdłuższego czasu nie zaznała zwycięstwa. W długiej historii Palio tylko dwie dzielnice nigdy nie były Babciami – contrada Żółwia i Gęsi. Ta ostatnia dodatkowo ma na swoim koncie najwięcej zwycięstw, 65, ale nigdy nie zdobyła cappotto, czyli podwójnego zwycięstwa w jednym roku, tak jak udało się to jedenastu innym contradom (Żółw w 1933 i Wilczyca w 2016 są jedynymi, które uczyniły to z tym samym koniem i dżokejem). Miano nieszczęśliwej Nonny nosi od 2016 roku contrada Orła, która ostatnie zwycięstwo odniosła w lipcu 1992 roku. W sierpniu 1957 roku contrada ta zapisała się jednak w historii Palio jako jedyna, która wystawiła kobietę dżokeja. Była to młoda contradaiola dzielnicy, Rosanna Bonelli, Diavola – Diaboliczna, choć lepiej znana jako Rompicollo – Ryzykant. Bonelli była uznaną dżokejką. Zwróciła na siebie uwagę podczas kręcenia filmu La ragazza del Palio w reżyserii Luigi’ego Zampy, w której Rosanna była dublerką. W związku z promocją filmu producenci pomogli znaleźć jej wierzchowca i przekonali kapitana contrady Orła do jej wystawienia. Ten zaryzykował, biorąc pod uwagę słabość wylosowanego konia, Percina, który i tak nie dawał wielkich szans na wygraną. Decyzję ułatwiło też zwycięstwo Orłów rok wcześniej. Wyścig nie był dla dziewczyny szczęśliwy. Rosanna spadła z konia przy drugim okrążeniu, przeszła jednak do historii Palio, a od swojej dzielnicy otrzymała tytuł honorowego dżokeja.
Zwycięzca wyścigu otrzymuje sztandar wykonany z malowanego jedwabiu, który nazywany jest il drappellone lub po prostu Palio, a sami sieneńczycy mówią o nim czule il cencio, czyli szmata. Przed każdym Palio wybiera się artystę – w lipcu lokalnego, a w sierpniu o sławie światowej – który ręcznie maluje jedwab. Wśród w większości włoskich artystów jest jeden Polak, który dostąpił tego zaszczytu. Na Palio, które odbyło się 16 sierpnia 2004 roku szmatę stworzył Igor Mitoraj. Do swojego kościoła zabrała ją wtedy zwycięska contrada Żółwia.
W 2020 roku, w wyniku pandemii, Palio – zarówno lipcowe, jak i sierpniowe – zostało odwołane. Żarty się skończyły. Ostatni raz zdarzyło się to 76 lat temu, gdy w latach 1940-1944 Palio zostało wstrzymane z powodu II wojny światowej. Oczywiście takie wstrząsy zdarzały się już wcześniej. W 1670 roku wyścigi odwołano z powody śmierci wielkiego księcia Toskanii, Ferdynanda II Medyceusza (tak, tak, to właśnie bez niego nie moglibyśmy odbywać pogaduszek o pogodzie, bo to on – na podstawie pomysłu Galileusza – skonstruował w 1641 roku pierwszy termometr cieczowy, a w 1654 roku przyczynił się do powstania pierwszej międzynarodowej sieci pomiarowej pogody). W 1798 roku zawody nie odbyły się z uwagi na trzęsienie ziemi, które nawiedziło Sienę. W 1855 roku zatrzymała je epidemia cholery. Zawsze jednak życie powracało. Czasem nawet organizowano dodatkowe wyścigi, upamiętniające nadzwyczajne okazje: w 1969 – lądowanie Apollo 11 na Księżycu, w 2000 – przywitanie nowego milenium, w 2018 – stulecie zakończenia Wielkiej Wojny.
Czas pożegnać się z miastem. Wracam do swoich Trzech Dziewuszek, ale przed samą bramą skręcam na Il Campo. Wszystko w porządku. Mury ratusza, ostro wyrysowane w noc, trwają i wieża jest piękna, tak jak wczoraj. Można iść spać. Nad ziemią rosną wybuchy, ale być może zrobimy jeszcze kilka obrotów dookoła słońca z ocalałą katedrą, pałacem, obrazem. Może jeszcze tu wrócimy, odbędzie się kolejne Palio, a my będziemy w nim uczestniczyć. Może zgodnie z mottem contrady, która od lipca 2006 roku czeka na kolejne zwycięstwo, doświadczymy chwili, gdy pantera ryknęła, a lud zadrżał. Może znów zamieszkamy Pod Trzema Dziewuszkami. Może, tak jak Herbert, jeśli nie będziemy bać się tego słowa, powiemy, że byliśmy tu szczęśliwi.
Herbert na pożegnanie sięga po wiersze Giuseppe Ungarettiego. Ja z tęsknoty za Sieną szukam pomocy u Jarosława Mikołajewskiego – najbardziej włoskiego z polskich poetów, a może najbardziej polskiego z włoskich; iskry, co roznieca ogień.
___
tekst: Aleksandra Podżorska
W tekście zostały użyte fragmenty książki „Barbarzyńca w ogrodzie” Zbigniewa Herberta wydanej przez Fundację Zeszytów Literackich w Warszawie w 2004 roku, a także fragment „Boskiej Komedii„ Dantego Alighieri (pieśń I Piekła, wersety 31-36) w przekładzie Edwarda Porębowicza wydanej przez Państwowy Instytut Wydawniczy w Warszawie w 1965 roku.
SIENA
jak herb zapomnianej
ukraińskiej prababci
płomień który spalił
i znów czerwienieje
na nowy pożar świata
i autora
wypuszczając lilię
w środku paleniska
jak sen co nie mija
o imieniu pìa
i krótkim westchnieniu
siena mnie zrodziła
maremma zabiła
między zaistnieniem
a niezapomnieniem
biele i czerwienie
czernie i kamienie
nieletnie olśnienie
późne okamgnienie
___
autor: Jarosław Mikołajewski