Lepiej mniej
Co można zrobić? – to pytanie niestrudzenie krąży w naszych głowach. Naukowcy już nawet nie alarmują, mówią wprost – musimy wprowadzić zmiany systemowe, żeby ograniczyć negatywne skutki ocieplania się klimatu. Systemu z dnia na dzień nie zmienimy, ale chcemy działać. Dziś, teraz, lokalnie, tuu. Z tą palącą potrzebą udaliśmy się do Kasi Wągrowskiej – ekspertki w dziedzinie panowania nad codziennością, autorki książki „Życie zero waste. Żyj bez śmieci i żyj lepiej”, współzałożycielki poznańskiego freeshopu Po-Dzielnia.
— Kasia Ograniczam się. Piękne, ujmujące nazwisko.
(Śmiech). Nazwałam w ten sposób swój blog, bo niestety nie jestem minimalistką z urodzenia. Musiałam się nauczyć samokontroli. Moja rodzina pochodzi z Kresów Wschodnich, tato był zesłany na Syberię, więc po powrocie miał syndrom osoby, która wróciła z niezwykle trudnego miejsca i bardzo chciał zapewnić swojej rodzinie wszystko, co najlepsze. Miał np. manię kupowania butów. Wyrosłam więc w domu, w którym panowała odwieczna walka pomiędzy zbieractwem a porządkowaniem. Tata – zbieracz, uważał że wszystko się przyda. A mama eliminowała i porządkowała. Ja sama dorastając, nigdy nie zastanawiałam się, czy cokolwiek, oprócz pieniędzy, może mnie ograniczać. Zawsze uważałam, że tylko portfel jest barierą.
— Do czasu, gdy?
Gdy podczas rozmowy z mężem dotarło do mnie, że mam jakiś problem z tym kupowaniem. Gromadziliśmy sporo rzeczy, a większość była moja. Co chwilę chciałam czegoś nowego. Najbardziej zszokował mnie etap kupowania rzeczy dla dzieci. Mąż uważał, że nie potrzebujemy tylu sprzętów, a ja sądziłam, że owszem – i wszystko musiało być nowe. W praktyce okazało się, że połowy bibelotów nawet nie użyłam. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nikt nam nie mówi, że nie musimy tego kupować, że większość rzeczy przyda nam się np. tylko raz. Poczułam się, jakbym żyła w jakimś wielkim spisku. Rozumiem, że firmy chcą sprzedawać jak najwięcej – by zarabiać, by spinały się słupki, a państwo miało coraz wyższe PKB, po to, by co roku był wzrost gospodarczy. Okazuje się jednak, że cały czas wykorzystujemy te same, ograniczone zasoby, w ogóle nie zastanawiając się, jak ten system jest skonstruowany.
— Czy ograniczanie się jest po to, żeby ten system zmienić?
Ograniczanie się jest po to, żeby samemu na siebie nakładać pewne limity. Jeżeli ja sama zdecyduję, że nie potrzebuję czegoś, to być może oszczędzi to światu trochę problemów. Otaczamy się jednak zbyt wieloma przedmiotami zbyt słabej jakości, żeby móc wykorzystywać je wielokrotnie.
— W 2015 roku wystartowałaś z blogiem, w 2017 napisałaś książkę – to bardzo niedaleka przeszłość, ale przez ten krótki czas zero waste zdążyło się umościć w powszechnej świadomości. Kilka lat temu mało kto wiedział, na czym polega. Skąd wtedy czerpałaś wiedzę?
U nas te tendencje pojawiły się na przełomie 2015 i 2016 roku. Mówiły o nich głównie amerykańskie blogi i książki. Powstały też pierwsze polskie blogi, np. Kornelii Orwat. Weszłyśmy w kontakt, podzieliłyśmy się doświadczeniami. W 2016 r. Ola Niewczas założyła Polskie Stowarzyszenie Zero Waste. Dziś to już kilkadziesiąt tysięcy osób.
Wcześniej na topie był minimalizm i mówienie raczej o czystości przestrzeni, w której można osiągnąć większy spokój umysłu i kontrolę nad swoim życiem.
— Czyli skupialiśmy się bardziej na nas samych i naszym dobrobycie.
W pewnym sensie tak. Ograniczając się, koncentrujemy się trochę na przedmiotach, ale możemy też skupiać się na aktywnościach czy relacjach z ludźmi. U mnie zaczęło się jednak od przedmiotów i nawyków zakupowych. Zastanowiło mnie, dlaczego pojawia się u mnie myśl, żeby chcieć coś w ogóle kupić i posiadać. Wydaje mi się, że większość komunikatów marketingowych kierowana jest do kobiet i uderza w ich poczucie niepewności, przekonując, że zawsze musimy być piękne, zadbane, gotowe na wszystko i do tego na czasie. A jak być na czasie, jeśli nie kupując kolejne rzeczy. Czytałam wówczas książkę Marty Sapały „Mniej”. Autorka przeprowadziła eksperyment z dwunastoma gospodarstwami domowymi w Polsce, które miały się zmierzyć z niekupowaniem. Ta lektura dała mi do myślenia pod kątem socjologiczno-psychologicznym, o tym, czym kupowanie w ogóle dla nas jest. Myślimy, że powinniśmy kupić coś do jedzenia. A może wcale nie musimy? Może da się wymienić albo coś wyhodować albo uzyskać coś za darmo, nawet o tym nie wiedząc?
Minimalizm przerodził się u mnie w myślenie proekologiczne. I sądzę, że stało się tak też w ogólnej panoramie społecznej. Nieuchronną konsekwencją eliminacji jest pytanie, co dalej zrobić z rzeczami, których chcemy się pozbyć? Oddać, wyrzucić, sprzedać? I nagle okazuje się, że nie ma wielu osób, które chcą nasze rzeczy z drugiej ręki, więc często ich ostatecznym miejscem jest śmietnik. Ta świadomość mnie zabolała, bo starałam się już żyć proekologicznie, wstąpiłam też do kooperatywy spożywczej w Poznaniu. Zastanowiło mnie, co tak naprawdę wyrzucamy? Ta myśl pojawiła się podczas wielkich czystek domowych. W ten sposób doszłam do zero waste.
— Czy zero waste jest w ogóle możliwe? Takie pełne zero?
To jest abstrakcyjne pojęcie, które ma wywołać w nas refleksję – ambitny cel, którego zapewne nigdy nie osiągniemy. Jako ludzie zawsze będziemy generować śmieci. Być może sam fakt, że jesteśmy w stanie coś stworzyć i potem używać tego jako narzędzia, sprawia, że wytwarzamy śmieci.
— A z drugiej strony między innymi dzięki umiejętności konstruowania narzędzi tak bardzo się rozwinęliśmy.
Dokładnie. Zastanawiam się czasem, gdzie jest granica naszego rozwoju. Być może teraz jest ten moment, kiedy powinna nadejść refleksja, przetasowanie, inna organizacja rzeczywistości, w której żyjemy.
— Czytając komentarze na Facebooku, widzę masę krytyki i głosów, że segregacja śmieci przecież nic nie zmieni. Lasy i tak płoną, lodowce topnieją. Lokalna skala działań, które podejmujemy jest zupełnie nieadekwatna do globalnego problemu. Jak Ty widzisz wagę tych małych, indywidualnych postanowień, w kontekście obecnej sytuacji klimatycznej?
Działania jednostkowe są bardzo istotne. Są pewnie jeszcze osoby, które o zero waste nie słyszały, ale przez ostatnich kilka lat, każdy – nawet jeśli nie praktykuje tego podejścia – przynajmniej wie, z czym to się wiąże. Gdyby nie działania, być może trochę naiwnie myślących jednostek, które zmianę zaczynają od swojego grajdołka, nie bylibyśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy. Myślę, że nie rozgorzałaby powszechna dyskusja o zmianach klimatu, ekologii, nie byłoby marszy klimatycznych, rozważań na temat energii pochodzącej z węgla, itd. Nie pamiętam też wyborów, przy których tyle uwagi poświęcałoby się środowisku. Coraz więcej osób ma świadomość, że jeśli samodzielnie nie może dokonać zmian, to na pewno może oddać głos na osobę podzielającą świadomość kryzysu klimatycznego i konieczność podjęcia szybkich działań. Każda partia dzisiaj uwzględnia w jakimś stopniu wątki środowiskowe w swoim programie. I to jest właśnie efekt wielu jednostkowych działań. Nie chodzi tylko o to, żebyśmy zmniejszali liczbę odpadów – im więcej osób będzie sprawdzało, w jakich opakowaniach coś kupuje, im więcej osób będzie prawidłowo segregowało, tym lepszy surowiec trafi do recyklera i tym bardziej skuteczne będzie odzyskiwanie tego surowca. Gospodarka w obiegu zamkniętym będzie bardziej skuteczna.
— Co jest największą przeszkodą w podjęciu wyzwania zero waste?
Na pewno wiele osób zasłania się tym, że zmiany powinny być systemowe, a nie jednostkowe.
— Czyli chcemy, żeby ktoś zrobił wszystko za nas?
Większość z nas nie chce zastanawiać się w sklepie nad tym, czy dany produkt wziąć zapakowany w folię, papier czy może bez niczego. I poniekąd się z tym zgadzam. Wierzę, że to zmiany systemowe powinny odpowiedzieć na tego typu dylematy. Dlatego tak istotne jest wymaganie wprowadzenia konkretnych zmian w prawie, sposobie działania przedsiębiorstw, żeby zwykły Kowalski nie musiał pamiętać, idąc do sklepu, o spakowaniu dziesięciu akcesoriów do plecaka, żeby zrobić zdrowe dla świata zakupy. Ta odpowiedzialność powinna zostać zdjęta z tego Kowalskiego. Uważam Unię Europejską za naszego wielkiego sojusznika, jeżeli chodzi o wprowadzanie zmian dotyczących np. jednorazowego plastiku w Polsce. Są proste rozwiązania, jak np. zastąpienie plastikowych słomek kompostowalnymi lub wielokrotnego użytku. I nagle okazuje się, że potrafimy.
Wracając do pytania, wiele osób zniechęca poczucie bezsensu, że tych zmian systemowych nie ma i że trzeba się zbyt mocno nagimnastykować. Inny powód to fakt, że patrzymy często na innych i sami boimy się podjąć pierwszy krok, bo sąsiad tego nie robi. Wstydzimy się być oceniani, że ktoś będzie na nas patrzył jak na eko-świrusów. Ale to na szczęście też się zmienia i coraz bardziej wstydzą się osoby, które używają jednorazowych opakowań.
— Czy nie masz poczucia, że na gruncie zero waste wyrósł właściwie kolejny biznes pod szyldem eko? W sklepach można znaleźć tysiące akcesoriów, które mają nam teoretycznie ułatwić rezygnację z jednorazowych opakowań – butelki, termosy, słomki, sztućce, pudełka, itd. W wielu marketach są całe regały uginające się pod produktami bio. Czy nie wpadamy w drugą pułapkę?
Oczywiście, że tak. I ja się temu bardzo sprzeciwiam. Uważam, że powinniśmy korzystać przede wszystkim z tych rzeczy, które już mamy. I to jest właśnie ograniczanie się. Niestety to mało atrakcyjne hasło. Kiedyś poszłam na spotkanie blogerów, każdy się przedstawiał, podawał nazwę swojego bloga i opowiadał, o czym pisze. Kiedy przyszła moja kolej, usłyszałam, że muszę zmienić nazwę, bo nikt tego nie kupi i nie nawiążę z nikim żadnej współpracy. Przez chwilę pomyślałam, że może rzeczywiście; może powinnam pójść w stronę czegoś w stylu „eko-życie”. Na szczęście ostatecznie doszłam do wniosku, że nawet jeśli moja nazwa jest marketingowo mało atrakcyjna, to nie chodzi mi wcale o to, żeby sprzedawać więcej przez blog, tylko raczej namawiać do mniej, a lepiej.
Trzeba podkreślić, że w zero waste totalnie nie chodzi o to, żeby paradować z butelką za 100 zł. W takiej sytuacji łatwo można by ometkować ten ruch jako hipsterski, modowy, wykluczający osoby, które nie mogą sobie pozwolić na takie gadżety. A nie w tym jest istota rzeczy. Chodzi o to, żeby wykorzystywać rzeczy, które już posiadamy.
— Myślę jednak, że konsumpcjonizm nas jeszcze do końca nie ubawił. Refleksja przemyka nam ewentualnie, kiedy otwieramy szafę i okazuje się, że wiszą w niej niemal nowe rzeczy, których nie umiemy sprzedać, a wyrzucić szkoda.
Między innymi z tej potrzeby powstały poznańskie giveboxy i Po-Dzielnia. Pod tym względem w Poznaniu jest naprawdę świetnie i wszyscy nam zazdroszczą. Jeśli chodzi o giveboxy, wzorowałam się na Niemczech, ale widziałam je tylko na zdjęciach – żadnego na żywo. Giveboxy to takie szafy, w których możemy umieścić rzeczy nam już niepotrzebne i podzielić się nimi za darmo. To było fenomenalne – uwolnienie się z konieczności zarobienia na rzeczach, z których w zasadzie wyssaliśmy już wszystko, co chcieliśmy i mogliśmy.
— Nam szczególnie bliska jest ta idea i uważamy, że najwspanialsze rzeczy w życiu są właśnie za darmo.
Szkoda tylko, że często to, co darmowe, jest niedoceniane albo dopatrujemy się w tym jakiegoś knyfu. Nie każda relacja musi być handlowa. Teraz rozmawiamy, spędzamy razem czas, wymieniamy się doświadczeniem i wiedzą. To relacje budujące więzi społeczne i wzajemne zaufanie.
— Czy na tej zasadzie działa też Po-Dzielnia?
Po-Dzielnię od samego początku założyliśmy jako miejsce, w którym wszystko jest za darmo – usługi, czyli nasza wiedza, również. Lokal dostaliśmy bezczynszowo od Miasta Poznania, a opłaty pokrywa fundacja Pro Terra, z którą weszliśmy we współpracę. Całość wyremontowaliśmy i wyposażyliśmy w meble dzięki zrzutce. Studenci i dziekan Politechniki Poznańskiej pomagali nam zaprojektować wnętrze. Po-Dzielnia opiera się na pracy wolontariuszy i pięciu „matek-założycielek”.
— Czy musicie prowadzić jakieś akcje nakłaniające do tego, żeby zapełniać półki Po-Dzielni?
Absolutnie nie. Dla nas idealnym stanem byłoby, gdyby tam było pusto, gdyby nie było nic.
— To niemal sztuka konceptualna.
(śmiech) Idealnie byłoby, gdyby ludzie zaczęli z Po-Dzielni regularnie brać. I nie tylko osoby w trudnej sytuacji materialnej, ale także ci, których stać na zakup nowych ubrań w galerii handlowej. Trafiają do nas przeróżne skarby, nawet suknie ślubne! To jest bardzo zabawne, bo naprzeciwko mieści się mnóstwo salonów ślubnych. Zdarzyła się nawet taka sytuacja, że pewna pani zamówiła suknię w jednym z pobliskich sklepów, po czym przypadkiem weszła do Po-Dzielni, przymierzyła naszą suknię i okazało się, że leży idealnie. Zamówienie z salonu anulowała. Ja też złapałam się na tym, że wolę pójść do Po-Dzielni zamiast do lumpeksu. Nie miałam nigdy swoich ulubionych i jakoś nie mogłam za bardzo znaleźć tam rzeczy dla siebie, a w giveboxach i Po-Dzielni trafiają się naprawdę świetne rzeczy, wykonane z dobrej jakości materiałów. Mamy sporą grupę stałych bywalców. Najwięcej jest ubrań, książek i artykułów gospodarstwa domowego, które schodzą na pniu. Organizujemy też warsztaty, wyświetlamy filmy, np. ostatnio „River Blue”, o zanieczyszczeniu wód przez branżę modową.
— Rozmawiając o ograniczaniu się, skupiłyśmy się dotychczas na domu i najbliższym otoczeniu. A co z podróżowaniem? Jak robić to w duchu zero waste?
Pociągiem. Zastanawiam się właśnie, jak pojechać do Paryża na konferencję. I pociąg godzinowo wychodzi całkiem dobrze. Wychodząc z domu, czuję się trochę jakbym jechała na biwak. Zawsze mam ze sobą własny kubek – może być taki całkiem zwykły, wyciągnięty z szafy. Staram się pamiętać o tym, żeby mieć własne sztućce i butelkę. Słomki wielorazowe uważam za zbytek, przydają się ewentualnie, kiedy podróżuję z dzieckiem, ale mnie samej nie są potrzebne. Wymyśliłam tez wielorazowe chusteczki nawilżające. To kawałek szmatki zamknięty w woreczku strunowym nawilżony albo samą wodą albo wodą z mydłem czy płynem micelarnym. A jeśli wybieram się np. na festiwal muzyczny, robię sobie chusteczki antybakteryjne nasączone wodą, spirytusem i olejkami eterycznymi, naturalnie działającymi antyseptycznie, np. tymiankowy, oregano, drzewo herbaciane. Zamiast gumy do żucia – goździki. Poza tym na pewno mniej jeżdżę za granicę i staram się nie odwiedzać hoteli typowo sieciowych, chociaż bywa różnie, bo niektóre hotele wprowadzają bardzo dobre rozwiązania less waste.
— A co w chwilach, kiedy nie ma wyjścia i trzeba kupić?
To kupuję. Wyznaję zero waste bez spiny. Uznałam w pewnym momencie, że nie można się cały czas spinać, bo to może prowadzić do choroby psychicznej. Tak samo staram się podchodzić w ogóle do życia. W lutym 2018, motywowana względami ekologicznymi i zdrowotnymi, przeszłam na dietę wegetariańską. Od tamtej pory kilka razy miałam ogromną ochotę na mięso i je zjadłam, ale nie uważam, żeby to kasowało moje pierwotne założenia, których chcę się przecież trzymać. O moich życiowych wyborach mówię publicznie, piszę na blogu, jednak cały czas największym wyzwaniem jest dla mnie przekonywanie mojej rodziny do zero waste i diety wegetariańskiej. Kiedyś wydawało mi się, że wystarczy dobry przykład, by kogoś zainspirować. Teraz wiem, że zmiana przyzwyczajeń i woli innych nie jest czymś prostym i nie wystarczą prezenty w stylu zero waste pod choinką bo „a nuż ktoś się nagle zmieni”. Im więcej nas – osób żyjących bez plastiku i w kontrze do niepohamowanej konsumpcji, mówiących o swoich wyborach bez ogródek, z uśmiechem na ustach – tym większa nadzieja na szersze zmiany.