Co to za czas
Czy kiedykolwiek kwestionowałeś/aś naturę rzeczywistości? Pytanie tak postawione przewija się w głowie jak rozciągnięta pętla, pochłaniając i wypluwając nowe zbiory znaczeń, nowe konteksty, ale na pewno nie to, co autor pytania miał na myśli. A kto jest w ogóle autorem? Zutylizowała się jego tożsamość, a znaczenie świat skompostował. Wszyscy je strawiliśmy i wchłonęliśmy treść, jak swoją własną refleksję. Trudno teraz udawać, że nic się nie stało. Stało się za dużo jak na okrągłe zdanka i ogólne czy nazbyt osobiste refleksje o końcu, znikaniu czy zanikaniu, walce dobra ze złem. Jeszcze niespełna miesiąc temu na złowróżbne nawoływania o opamiętanie świata reagowaliśmy cichym grymasem. Wiadomo – kto miałby się opamiętać? Przecież wszyscy już zaczęliśmy, podjęliśmy jakieś tam starania – segregowaliśmy odpady, adoptowaliśmy psy, zbieraliśmy śmieci podczas spacerów do lasu, a w wakacje uprawialiśmy slow life. A przecież mogliśmy pozostać niewrażliwi. Czy mogliśmy to przewidzieć, przeczuć, jakoś zapobiec? Scenariusze zakładające zwolnienie tempa, zatrzymanie, wyłączenie pędu nie tylko wydawały się kompletnie oderwane od jakichkolwiek szans na realizację, ale wręcz irytowały. Aż tu nagle, z dnia na dzień, bum, tąpnięcie, klęk, podcięcie z zatrzymaniem oddechu. Cios w splot.
Tego dnia w Teatrze Nowym wydarzył się koncert zespołu Bibobit pod znamiennym tytułem „Stan Podgorączkowy”, z nowymi interpretacjami utworów Agnieszki Osieckiej – pierwsze wydarzenie z cyklu #zostańwdomu #coronavirus. Miasto stanęło, stanęły inne miasta i inne światy, wszyscy wstrzymali oddech. Koncert bez publiczności, której emocje karmią artystów, przeżycia nieszczelnie ulatniają się poza obieg, energia hula poza obiegiem. Utracona? Na pewno nie.
Ciężko napisać coś od końca. Choć właściwie staje się on nowym początkiem. Tak, to był początek nowego świata, który uwalnia kulturę przez ekrany telefonów, komputerów i dozuje w dawkach terapeutycznych jedynie za przyzwoleniem użytkownika urządzenia. Czy możliwe jest zatem wierne przeniesienie wszelkich cech utworu artystycznego w formie transmisji, choćby na najdoskonalszych symulatorach haptyki i naszych zmysłów. Nie sądzę. Rzekomo lecznicza moc częstotliwości pozostaje więc jedynie erzacem, placebo. Mieliśmy to szczęście, dawno, dawno temu – czyli dwa tygodnie wcześniej, jeszcze w poprzedniej epoce – byliśmy na prawdziwym koncercie, wszystko widzieliśmy, słyszeliśmy i poprzez stojące dęba włoski na przedramionach oraz rezonans w klatkach piersiowych i tkankach miękkich odczuliśmy koncert bez żadnych urządzeń przetwarzających rzeczywistość. No, pomijając wielką wyspę akustyka, który sterował tym spektaklem, żebyśmy mieli prawdziwe, głębokie przeżycie i przypomnieli sobie o odłożonych do lamusa emocjach i jeszcze raz (ostatni być może) poobracali je w palcach, jak kruche i rzadkie przedmioty.
Oni wiedzą, w jaką strunę uderzyć, jak psychofizjologia widzenia manipuluje naszym wizualnym postrzeganiem. Wszystkie zabiegi dźwiękowe, wzmacnianie, zagęszczanie, zapętlanie, wyciszanie, służyły konkretnym treściom. Te zaś zostały tylko zasygnalizowane we fragmentach radiowych wywiadów, których udzieliła niegdyś Agnieszka Osiecka. Wygłaskały nas, publiczność, czymś bardzo swojskim – ciepłymi, autoironicznymi opowieściami o swoich słabościach i błędach, porażkach życiowych, wreszcie wrażliwości nieprzystającej do czasu komuny, permanentnym stanie zakochania i nieumiejętności życia.
Wydało się to dziwnie znajome, a nawet świeże i aktualne. Zbiór tych wyrwanych fragmentów autobiografii utworzył warstwę, z którą niespodziewanie wielu z nas mogłoby się utożsamić i dojść do tych samych wniosków.
I tu wchodzi Daniel Moszczyński, choć nie sam, wręcz przeciwnie, w większym niż normalnie składzie Bibobitu, poszerzonym o kwartet smyczkowy, chór aktorek Teatru Nowego oraz pianistę Jacka Piskorza. Zaczyna czytelnie od fraz, które zna „cała Polska” i tak je obraca, prześwieca, nawija, że stają się współczesne. Tak powstają właśnie nowe wersje starych, dobrze znanych utworów. Jedne bardziej efektowne, szczególnie biorąc pod uwagę dołączony na potrzeby strony wizualnej ruch sceniczny w wykonaniu chóru, inne zaskakujące jak np. „Gaj”, w niemal transowym alternativedisco.
Nastąpiło całkowite odświeżenie dobrze znanego i lubianego, Daniel odkrył nowy potencjał w tekstach, w muzyce. Sam opowiadał, że zaproszenie do festiwalu było wyzwaniem. Zanim na nie odpowiedział, musiał sprawę gruntownie przemyśleć, czy aby na pewno jest w stanie zrobić to na 100% po swojemu. Bo tylko taki parametr wchodził tu w grę. Wcześniej jeszcze widziałam ten sam koncert w ramach festiwalu „Pamiętajmy o Osieckiej”, po którym nie zdawałam sobie do końca sprawy, co zaszło. Ramię w ramię z dyrektorem Teatru Nowego, Piotrem Kruszczyńskim, kiedy wyrwał wśród burzy oklasków i owacji na stojąco z okrzykiem „Daniel, angażu Ci nie dam, ale główna scena jest Twoja w nowym sezonie”.
– Kiedyś, gdy myślałem o tym, aby zostać aktorem, co drugi dzień byłem w tym teatrze. Coś mnie do niego wzywało – mówi Daniel ze wzruszeniem. Koncert Bibobitu był jak iskra czy zapłon, zapalił wszystkich, którzy w nim uczestniczyli. Właściwie po raz pierwszy w życiu widziałam tak porywająco autentyczną sytuację w miejscu, w którym wszystko jest z zasady grą i wyreżyserowanym udawaniem. Deklaracja dyrektora wobec pełnej sali – może i był w tym jakiś element ryzyka – taki poryw emocji.
– Dyrektor Kruszczyński wyznał nam podczas prób, że czekał, by ktoś w końcu przełamał tę Osiecką. My czuliśmy, że idziemy trochę „po bandzie”, ale zespół sam tworzy i odpowiada za swoją jakość. Nie byliśmy też do końca pewni, na ile nasz pomysł się sprawdzi. Zaryzykowaliśmy jednak maksymalnie, m.in. w kluczowym utworze „Gaj”, mówi Daniel Moszczyński.
– Wiem jednak, że największym darem jest przede wszystkim możliwość pracy z genialnymi muzykami. Ci goście mogliby grać z każdym na świecie, z jazzmanami i z muzykami każdego gatunku, ale kiedyś uwierzyli we mnie. Podczas prób, na warsztatach, koncertach – gdy oni grają, to ja unoszę się 30 centymetrów nad sceną – z czułością opowiada Daniel. – Ten rodzaj energii tak mnie napędza, że wydaje mi się, że wpadam w trans i nie kontroluję tego co robię z ciałem, z głosem. To jest fala, a ja na niej serfuję, wskakuję, płynę i mam wrażenie, że wszyscy, którzy w tym uczestniczą zaczynają to czuć. Wszystko dzieje się spontaniczne i w czasie rzeczywistym, tu i teraz. Ja sam czuję, że jestem nieprzewidywalny, a muzycy? Oni są uważnymi bestiami, tylko czekają na tę wznoszącą falę, oni to po mnie poznają i już wiedzą, że coś się wydarzy. Siła improwizacji – przypuszczam że właśnie stąd bierze się ta iskra, która powoduje, że fruwamy, unosimy się natchnieni. A to jest zawsze świeże. Dajemy sobie przyzwolenie na wycieczki w nieznane rewiry, czasem nawet niebezpieczne, lubimy tak się zapuszczać i nie boimy się nowych rzeczy.
– A Osiecka? To przyszło samo, nie warto zatrzymywać ciągu zdarzeń, które przychodzą spoza nas. Kiedy padła propozycja koncertu z jej utworami, wiedzieliśmy, że to trudny temat. Do tej pory bazowaliśmy wyłącznie na swoim, autorskim materiale. A tu nagle propozycja – teatr, festiwal „Pamiętajmy o Osieckiej”. Czuliśmy, że stąpamy po cienkim lodzie. Albo to zrobimy naprawdę dobrze, po swojemu, albo wcale. Wcześniej w tym festiwalu brały udział prawdziwe tuzy np. Katarzyna Nosowska czy Raz Dwa Trzy, a my przecież cały czas jesteśmy na scenicznym „dorobku”. Kiedy podjęliśmy decyzję, że ryzykujemy i wchodzimy w to, sięgnąłem od razu po antologię Osieckiej z mojej półki „mistrzowie słowa”. Chwyciłem wieczorem i oderwałem się od lektury nad ranem. Chciałem, by materia słowa zgrała się z moją osobowością, to musiało być absolutnie spójne. Na początek wybrałem 40–45 utworów, a po pierwszym spotkaniu z Bartkiem Pietschem – współzałożycielem Bibobiu – zostawiliśmy 20. Następnie zjechał się prawie cały skład i dosyć szybko pojawił się najważniejszy zamysł – w którą stronę chcemy to pchnąć. Początkowe luźne szkice nabierały charakteru – wszystko szło dość szybko, ale jednocześnie bardzo naturalnie – to była czysta przyjemność. Dopieszczaniem detali, szlifowaniem oraz aranżacjami zajęli się Adam Lemańczyk i Jacek Piskorz. Poza pracą nad muzyką, ja równolegle szukałem w partiach wokalnych, sposobów na to, aby były one w jak największym stopniu moje. Wymyśliłem sobie, żeby głos Osieckiej był narratorem i zaczęło się wyciąganie wywiadów z archiwów, przekopywanie nagrań, a Osiecka udzieliła ich przez całe życie naprawdę sporo.
Teraz mamy plan na kontynuowanie tej drogi, swojej drogi, bez oczekiwań. W 90% mamy skończoną drugą płytę – kompozycyjnie i literacko, pozostało tylko dopieścić ją produkcyjnie. To nasze najważniejsze dziecko, mogę dla niego wszystko zaryzykować, wszystko poświęcić – to jest projekt mojego życia. Na wydziale jazzowym w Akademii Muzycznej obroniłem pracę „Jazz a Hip-Hop” i szybko zrozumiałem, że ja chcę mieć właśnie taki zespół. I taki zespół mam. Chociaż ta koncepcja już mocno ewoluowała. Razem z Bartkiem Pietschem go zakładaliśmy, przez skład przewinęły się różne osoby, ale teraz to jest bardzo spójny kolektyw. A w nim my – wolni strzelcy – sami sobie sterem.
Na ostatnim Męskim Graniu mieliśmy jedną z naszych największych dotychczasowych publiczności. To nas zasila. Podobnie było w Kaliningradzie, gdzie zaproszono nas na festiwal jazzowy. Znaleźliśmy się tam wśród prawdziwych gwiazd światowego formatu i mimo tego, że nasze utwory są po polsku, publiczność była coraz bliżej nas. Zresztą wygląda na to, że jeśli świat wróci do normy, pojedziemy tam w tym roku ponownie. Naszym mottem i głównym celem zarazem jest granie na żywo. W takiej sytuacji działamy na 200%, to jest nasze święto. Teraz nagle to wszystko uległo zmianie. Nasz streamowany spektakl owszem odbił się szerokim echem, ale było to coś obustronnie przedziwnego. Granie dla publiczności, której nie widać jest o tyle trudne, że wiesz, że oni są, ale ich nie czujesz i nie słyszysz, nie widzisz. Zmysły muszą być przestawione na inny tryb – tryb wyobraźni i energii, którą wykrzeszesz z siebie i którą pomożesz pobudzić w zespole. Wychodząc na scenę, powiedzieliśmy sobie: dajmy sobie maksimum siebie wzajemnie. To się nam udało – nakręciliśmy się! I gdyby nie brak braw między utworami, moglibyśmy niewyskoczyć z tego transu. To chyba było dla nas najtrudniejsze. Nie było momentu wytchnienia, odpuszczenia. Wciąż pełne skupienie, ponieważ brawa dają zazwyczaj ten moment, w którym możesz się rozluźnić i spojrzeć na wszystko trochę z boku – podsumowuje Daniel.
Podczas koncertu w poznańskim Teatrze Nowym Daniel, jak piorun kulisty, był wszędzie, z prawej, lewej, z tyłu i przodu, między muzykami, wśród publiczności. Chodził, wyskakiwał, zamierał, nabijał, nawijał, nasycał słowem, spojrzeniem, śmiechem, gestem. Wszystko w rytmie, nikt nie spuszczał z niego wzroku, każdy za nim podążał. Publika śledziła każdy gest, każdy bit, spijała z ust każdy znak.