Top
samostanowienie – TUU
fade
1336
single,single-post,postid-1336,single-format-standard,eltd-core-1.0,flow-ver-1.3.1,,eltd-smooth-page-transitions,ajax,eltd-blog-installed,page-template-blog-standard,eltd-header-standard,eltd-fixed-on-scroll,eltd-default-mobile-header,eltd-sticky-up-mobile-header,eltd-dropdown-default,wpb-js-composer js-comp-ver-4.12,vc_responsive
tuu-samoswiadomoscwww

samostanowienie

To nie będzie kolejny tekst o świętej wolności, którą się kocha, rozumie i oddać jej nie umie. To będzie prywatny zapis umiłowania kieratu, walki z czasem i ciągłego zabiegania. I jak na dnie piekła multizadaniowości znalazłem nowy wymiar wolności.

 

Podczas spotkań ze znajomymi coraz częściej mam do czynienia z sesjami terapeutyczno-odurzającymi w postaci wspominania „jak to fajnie było w gimnazjum/liceum” (w zależności od kontekstu). Kompletnie nie rozumiem tego nostalgicznego koncertu życzeń i dlaczego ludziom tęskno do czasów uniwersalnej beztroski. Przecież ten „słodki brak konsekwencji” za dzieciaka jest ze wszech miar zły! Nie tylko wychodzi w dorosłym życiu w postaci złych nawyków i destrukcyjnych sposobów podejmowania decyzji. Przede wszystkim jest bez sensu, ponieważ odpowiedzialność za nasze czyny jest składową częścią wolności. 

 

W takich sytuacjach grzecznie czekam, aż ludzie skończą prześcigać się, kto bardziej nie musiał nic robić. Potem biegnę wzrokiem po twarzach kolegów i koleżanek i najgrzeczniej, najuprzejmiej i najcieplej, jak potrafię, mówię głośno: „Pogrzało was, kierat jest super”.

 

Kocham zapach kieratu o poranku

Pierwszy budzik nastawiony jest na 5:50. Drugi na 5:53, a trzeci, finalny, na 5:55. Dokładnie trzech bodźców potrzebuję, aby wyrwać się z objęć Morfeusza oraz zrzucić z siebie słodki ciężar nagrzanej kołderki. Założenie przygotowanych w drugim pokoju ciuchów oraz wyjście z wcześniej spakowanym plecakiem zajmuje równo 5 minut, dzięki czemu o 6:01 jestem już w drodze na trening kalisteniki. Godzinne zajęcia, prysznic oraz dojazd sprawiają, że o 8:01 włączam komputer w pracy. Natomiast kawa równo o 11, banan o 12 i obiad o 13:30 umożliwiają mi wyjście z roboty o 16:01. Narzeczona kończy godzinę później, a jej obiad oraz moja herbata stanowią okoliczności wymiany wrażeń zawodowych. Do wieczora są jeszcze jakieś sprawy mailowo-logistyczne, natomiast końcówka dnia najlepiej z dala od komputerów, we własnym gronie bądź ze znajomymi, ale maks. do 22, bo później daje o sobie znać 17 godzin na nogach. Kwadrans przed zaśnięciem jeszcze kilkanaście stron książki. Tak wyglądają dni nieparzyste mojego pracowniczego tygodnia. 

 

We wtorki i czwartki wstaję godzinę później, ale zaraz po pracy chodzę na lekcje hiszpańskiego. Weekendy różnie, ale z dala od pracy, bo to również bardzo ważne.*

 

Ta wyliczanka każe sądzić, że jestem kapitanem kalendarza i mistrzem organizera, co spóźnieniom się nie kłania. Nic bardziej mylnego. Najbliżsi wokół mnie wiedzą, jakie imponujące obsuwy potrafię zaliczać. Moim prywatnym rekordem jest oddanie tekstu na czwarty deadline. Innym niechlubnym osiągnięciem jest napisanie tekstu prawie dwa lata po czasie i to nie dlatego, że temat był karkołomny, ale spektakularne było moje zwlekanie. Skoro więc mam takie problemy z terminowością, to dlaczego dokładam sobie kolejnych rzeczy na talerz i napycham kalendarz po brzegi? Ponieważ wolność znajduję wtedy, gdy nie wiem, w co pierwsze mam włożyć ręce.

 

Czego Jaś, tego Jan

Jako dziecko sporo czasu spędziłem na zajęciach dodatkowych. Kursowałem między lekcjami tenisa, dodatkowym polskim, angielskim i niemieckim. Korepetycje z matematyki były bez dyskusji, ponieważ najpewniej nie skończyłbym bez nich szkół. Jedyne, co należało wówczas do moich obowiązków, to pójście i zrobienie czegoś, co zapewni mi dobrą przyszłość, a moje życie uczyni lepszym. A ja, nie dość, że się nie garnąłem, notorycznie się spóźniałem, a zdarzało się, że w tajemniczych okolicznościach nie docierałem na zajęcia.

 

Dzisiaj chcę mieć psa, wiewiórkę, syna lub córkę. Chciałbym się także: nauczyć grać na perkusji, mówić płynnie po hiszpańsku i (wreszcie) niemiecku, zrobić flagę, szpagat i podciągnąć się na jednej ręce, na co jest jednak ograniczony czas w życiu, a już zmarnowałem 30 z niego lat. Chciałbym też napisać kilka książek, których pomysły pęcznieją w pamięci telefonu, komputera i głowy. Wiem jednak, że doba nie jest z gumy, a tempo funkcjonowania ma swoje konsekwencje w zdrowiu i relacjach z bliskimi. Życie jest sztuką wyborów, a wolność daje dyscyplina oraz umiejętność dystrybucji czasu i energii.

 

Co w tym wszystkim najśmieszniejsze? Że dałbym się pochlastać, aby mieć możliwość, środki, a przede wszystkim czas na realizowanie dodatkowych zajawek, naukę nowych umiejętności, sportów czy języków. Natomiast, gdybym mógł otworzyć interstellarne okno i chwilę porozmawiać z sobą samym w wieku lat 15, to bym powiedział: „Mordo, na litość boską, korzystaj, póki możesz i póki jest za darmo!”.

 

Samostanowienie

Długo żyłem w przekonaniu, że na pewne rzeczy musi przyjść właściwy moment. Że jest zakres aktywności, których nie można tak po prostu zacząć i potrzebna jest na to zgoda. Rodzica, nauczyciela czy środowiska. Albo, że sens jakiejś czynności pojawia się wtedy, gdy będzie miała ona uzasadnienie w praktyce. Potrzebowałem naprawdę dużo czasu, aby dojść do wniosku, że nie muszę pytać nikogo o zgodę i mogę oddawać się aktywnościom, które nie wnoszą w moje życie nic innego poza zwykłą przyjemnością. Wtedy odkryłem, że wymiarem wolności jest dla mnie samostanowienie. Dlatego każdego dnia, gdy na chwilę przed zaśnięciem wyliczam w głowie wszystkie rzeczy, których jeszcze nie zrobiłem, zasypiam szczęśliwy, ponieważ większość z nich jest konsekwencją moich świadomych decyzji.

 

* Tak wyglądały dni, w których trzymałem za stery mojego życia i ani pandemia, ani praca, ani pogoda nie stwarzały problemów. Tak chcę, aby wyglądały moje dni, gdy świat znowu złapie równowagę.

 

___

tekst: Damian Nowicki

ilustracja: Dorota Piechocińska

znajdź całość TUU